Выбрать главу

- Przepraszam, że musiał pan czekać - powiedział Nawrocki do mężczyzny, który siedział wystraszony przy stoliku z płyty pilśniowej. Okleina imitująca nieistniejący gatunek drzewa była postrzępiona na brzegach, w kilku miejscach widniały ślady po papierosach. - To jest prokurator Teodor Szacki ze śródmiejskiej prokuratury rejonowej. Uznaliśmy sprawę za tak poważną, że porozmawiamy z panem we dwóch.

Boniczka błyskawicznie wstał. Szacki dał mu znak, że może usiąść. Sam wziął krzesło i usiadł przy drzwiach, pozostawiając przy stoliku policjanta i przesłuchiwanego. Nic nie powiedział, bo i nie musiał. Boniczka patrzył na niego przestraszonym wzrokiem. Ludzie często reagowali w ten sposób na obecność prokuratora. Policjant był dla nich kimś do zaakceptowania. Łaził po osiedlu w mundurze, spisywał żuli, brał łapówki, jak się jechało za szybko po pijaku. Swój chłop, borykający się z życiem, który wie, że nigdy nie jest łatwo i że nic nie jest czarne ani białe. Prokurator kojarzył się z urzędnikami, z którymi nigdy nie szło nic załatwić, którzy niczego nie rozumieli, sami mówili niezrozumiałym językiem i zawsze byli wbrew. Toteż Szacki milczał, wiedząc, że na razie sam jego garnitur i surowy wygląd załatwiają sprawę. W porównaniu do niego Nawrocki wydawał się swojakiem. Gruby, zaniedbany, z opuchniętą twarzą i tłustymi, rzadkimi włosami, w rozpiętej żółtawej koszuli bez krawata i wymiętej szarooliwkowej marynarce. Co chwila wydmuchiwał nos, cierpiąc wyraźnie na jakiś rodzaj alergii.

Boniczka podobny był do policjanta jedynie w tym, że obaj wyglądali, jakby o egzaminie maturalnym tylko słyszeli (Nawrocki wbrew pozorom, miał dwa fakultety - z prawa i psychologii). Bardzo szczupły, wręcz chudy, specyficzną chudością człowieka, który pracuje fizycznie i smak używek poznał jeszcze w podstawówce. Rzeczywiście było w nim coś z dozorcy, Szackiemu zdawało się, że czuje od niego zapach potu, środków czyszczących, piwnicy i zbutwiałych liści. Miał bardzo gęste, bardzo czarne wąsy i bardzo czarne włosy z wyraźną łysiną na czubku głowy. Splecione dłonie trzymał na kolanach. Patrzył podejrzliwie to na prokuratora, to na policjanta, który w milczeniu przeglądał akta.

- O co właściwie chodzi? - wychrypiał w końcu Boniczka i odchrząknął. - Dlaczego chcecie ze mną panowie mówić?

- Wyszły na jaw nowe okoliczności zabójstwa pana córki - odparł Nawrocki. Odsunął na bok akta, włączył magnetofon, oparł łokcie na stole i złożył dłonie jak do modlitwy.

- Tak?

Nawrocki nie odpowiadał, patrzył tylko z wyrzutem na Boniczkę.

- Złapaliście ich?

Nawrocki westchnął i cmoknął.

- Czy zdawał pan sobie sprawę, że pańska córka tuż przed zabójstwem została zgwałcona?

Na to pytanie czekał Szacki. Obserwował teraz uważnie Boniczkę spod lekko przymkniętych powiek, starając się rozpoznać emocje na jego twarzy. Mężczyzna lekko podniósł brwi, to wszystko.

- Jak to? Nie rozumiem? I mówicie mi o tym dopiero teraz?

- Sami dowiedzieliśmy się dopiero teraz - odparł policjant i kichnął potężnie, następne kilka chwil zajęło mu czyszczenie nosa. - Przepraszam, mam alergię na kurz. Zupełnie przypadkowo, w czasie śledztwa do innej sprawy, wpadliśmy na trop gwałcicieli.

- I co? Przyznali się, że zabili Sylwię?.

- Nie.

Boniczka patrzył przez chwilę to na policjanta, to na prokuratora.

- Ale chyba im nie wierzycie?

- Wierzymy, nie wierzymy, to nasza sprawa. Najpierw chcieliśmy porozmawiać z panem. Opowiedzieli nam dokładnie, co wydarzyło się tamtego wieczoru.

I Nawrocki zaczął opowiadać. Dwa razy Boniczka bezskutecznie prosił policjanta, aby przestał. Za drugim razem Szacki o mało, co się nie przyłączył do prośby podejrzanego. Komisarz nie oszczędził im żadnego szczegółu. Poczynając od pierwszych chwil, kiedy do przechodzącej Hożą dziewczyny ktoś krzyknął: „Sylwia, zaczekaj, to ja!”, przez szamotaninę na klatce kamienicy, kiedy nie chciała wejść „na chwilę”, przez przekonywanie, że „będzie super”, i rechotanie, że „wszyscy wiedzą, że u każdej dupy «nie» to «tak», a «tak» to «bardzo prosz껄, aż po sceny w mieszkaniu na drugim piętrze.

Prokurator zdawał sobie sprawę, że Nawrocki nie dowiedział się tego od gwałcicieli - o ile to w ogóle byli oni - którzy wszystkiemu zaprzeczyli. Jeśli blefował, to była to ślepa uliczka. Sylwia Boniczka mogła opowiedzieć ojcu dokładnie przebieg tego wieczoru i wtedy ich podejrzany szybko się zorientuje, że tak naprawdę nic nie wiedzą. Jeśli nie blefował, to prawdopodobnie cytował historię opowiedzianą mu przez jasnowidza. Szacki zaklął w myślach. Jasnowidzowie i pokręcone terapie - jego praca coraz bardziej przypominała marny serial o prokuratorze tropiącym zjawiska paranormalne. Nawrocki mógł go uprzedzić.

- Kiedy wyszła, a właściwie, kiedy już wyrzucili ją z mieszkania, grożąc na odchodnym, co się stanie, jeśli opowie komukolwiek o ich - jak się wyrazili - „mokrej bibce”, na początku nie wiedziała, gdzie jest. Wiedziała tylko, że jest jej bardzo zimno. Ruszyła przed siebie, bezwiednie idąc w kierunku domu. Ale kiedy przechodziła koło szkoły, przypomniała sobie o panu. Postała chwilę na dole schodów, potem podeszła do drzwi i zadzwoniła. Zapłakana kilkunastoletnia dziewczyna, w zielonej bluzce, dżinsowej spódnicy z błyszczącymi aplikacjami, ze złamanym obcasem pierwszych w życiu szpilek.

Nawrocki zawiesił głos. Boniczka kiwał się w przód i w tył. Szacki mnożył w myślach trzycyfrowe liczby, aby zabić pojawiające się w jego wyobraźni sceny gwałtu. Zbrodni, która - jego zdaniem - powinna być karana na równi z zabójstwem. Gwałt był zabójstwem, nawet, jeśli zwłoki chodziły potem przez wiele lat po ulicach.

- Nie miała złamanego obcasa - wyszeptał nagle Boniczka, nie przerywając rytmicznego kiwania.

- Słucham?

- Nie miała złamanego obcasa, przyszła boso.

- Skąd pan to może wiedzieć, skoro nie dotarła do pana?

- Dotarła, dotarła - wymruczał Boniczka. - Wie pan, że buty wyrzuciła sama po drodze? Śmieszne, ale strasznie ich żałowała. Co chwila powtarzała, że to były takie wspaniałe buty, tak jej się podobały. Jak złamał jej się obcas, kiedy szła Hożą, to uznała, że lepiej je wyrzucić, ale zaraz potem zaczęła żałować. Pytała, czy mogę iść i przynieść jej te buty, bo ona się boi. W końcu o niczym innym nie mówiła, tylko o tych butach. Buty, buty, przynieś mi, tato, buty, na pewno jeszcze tam są.

Szacki starał się tego nie słuchać. Myślał cały czas o tym, że być może powinien wziąć rodzinę, a przynajmniej córkę, i wyjechać jak najdalej z tego miasta. Jak on nienawidził tego miejsca.

- Przyniósł pan? - zapytał Nawrocki.

Olgierd Boniczka przytaknął. Zwykłe czarne pantofle z paseczkiem wokół kostki. Gdyby niezłamany obcas, wyglądałyby jak prosto z pudełka. Pierwszy raz miała je na sobie na ulicy, wcześniej tylko w domu ćwiczyła chodzenie.

- I co się wydarzyło potem?

- Jak wróciłem, to próbowała się powiesić na kablu od kuchenki elektrycznej. Nie protestowała, kiedy jej go zabrałem. Ucieszyła się, że przyniosłem buty. Założyła je i znowu zaczęła opowiadać, jak się bała, że się przewróci, i przez to uciekł jej tramwaj, bo nie mogła podbiec, a w tamtą stronę to szły z koleżanką pod rękę. I tak bez przerwy. O niczym innym. A potem poprosiła, żebym ją zabił.