Chciał zapytać, jaki rodzaj współpracy konkretnie ma na myśli, ale zrezygnował.
Najwidoczniej nie był mistrzem śmiałego flirtu.
- To krępujące - powiedział.
Położyła pieniądze na stole.
- To krępujące, że ty jesteś wykształconym człowiekiem, który Bóg wie, jakim kosztem ugania się za bandytami, a ja mam rozgrzebane studia, piszę kiepskie teksty i zarabiam więcej od ciebie. Nie bądź taki macho, przecież to nie ma znaczenia.
- Ma ogromne.
- Niby, jakie?
- Gdybym wiedział, że zapłacisz, zamówiłbym jeszcze zupę i deser.
Zeznała, że mieszka na Żoliborzu, ale nie chciała, aby ją odwiózł. Miała zamiar jeszcze pokręcić się po empiku, poszukać czegoś ciekawego. Bardzo dużo mówiła, a jemu bardzo to odpowiadało. Kiedyś czytał, że wszystko, co najbardziej nam się podoba na początku znajomości, potem najbardziej nas irytuje. Szczera prawda. Kiedyś uwielbiał patrzeć, jak Weronika, co wieczór przekręca odrobinę wszystkie doniczki - żeby były równo doświetlone - teraz szlag go trafiał, gdy codziennie słyszał zgrzyt donicy przekręcanej na terakocie w kuchni.
Ledwo zniknęła za rogiem Nowego Światu, kiedy zadzwoniła komórka. Kotek.
- Gdzie jesteś?
- W samochodzie - skłamał. - Jadę z Wólki na Koszykową, muszę coś sprawdzić w bibliotece.
- To ile trwał ten pogrzeb? Trzy godziny?
- Później się zaczął, dłużej trwał, chciałem wszystko zobaczyć dokładnie, wiesz, jak to jest.
- Oczywiście, że wiem. Zdarza mi się to trzy razy w tygodniu. Nic, tylko pogrzeby i pogrzeby. Zabierzesz nas z Ujazdowskiego za dwie godziny?
- Nie wiem, czy się wyrobię.
- Spróbuj. Twoja córka wspominała, że chciałaby przypomnieć sobie, jak wygląda jej ojciec.
- Okej - powiedział, zastanawiając się, czemu dopiero teraz wpadł na to, aby pojechać do czytelni.
4
Lubił to miejsce. W czasie studiów zawsze wolał przychodzić tutaj, niż szukać miejsca w wiecznie zatłoczonym BUW-ie. Fantastyczna była główna sala czytelni, przypominająca salę balową klasycystycznego pałacu. Wysoka na dwa piętra, zdobiona pilastrami i stiukami, światło wpadało ze strony Koszykowej przez dwa rzędy okien. Było tu coś z atmosfery świątyni. Tylko zamiast chłodu kamiennych murów i zapachu kadzidła czuło się aromat dębowej posadzki i orzechowy zapach starego papieru. Wypełniające salę stoliki przypominały mu kościelne ławki, a stojące przy nich krzesełka były jak kościelne ławki niewygodne. Jednak o niepowtarzalnej atmosferze tego miejsca stanowiły mosiężne lampki o abażurach z zielonego szkła, oświetlające każdy stolik. W listopadowy wieczór czytelnia głównej miejskiej biblioteki była bez wątpienia najbardziej magicznym miejscem w stolicy.
Cieszył się na ten nastrój, kiedy parkował na dole, ale okazało się, że czytelnia czasopism znajduje się w bezosobowym pomieszczeniu na czwartym piętrze, królestwie laminowanych stolików, jarzeniówek i tapicerowanych brązową tkaniną krzeseł.
Znalazł w komputerze sygnatury „Życia Warszawy” i „Ekspressu Wieczornego”, wypełnił rewersy na wrześniowe zszywki z lat 1978 i 1987 - i czekał. Patrzył przez chwilę na bibliotekarkę wypełniającą jakieś papiery. Miała wygląd archetypiczny. Długie czarne włosy z przedziałkiem pośrodku, niemodne duże okulary, zielony golf z długim rękawem i karykaturalnie duże piersi przy szczupłej figurze. Musiała wyczuć jego wzrok, bo przerwała pracę i spojrzała na niego. Odwrócił się.
Nie mógł przestać myśleć o spotkaniu w Szpilce. Przypominał sobie każde słowo, zastanawiając się, co ona miała na myśli i jak rozumiała to, co mówił. Czy nie powiedział czegoś, co mogła zrozumieć opacznie? Czy nie za bardzo wyśmiewał się ze swoich kolegów z pracy? Mogła pomyśleć, że jest mizantropem i bufonem jednocześnie. I czy ona w ogóle jest ładna? Słodka, to fakt, nawet bardzo słodka, ale ładna? Ramiona trochę za szerokie, piersi za drobne, tyłek za nisko, na dodatek nogi chyba jej się ciut rozjeżdżają.
Od myślenia o jej ciele, nawet, jeśli wyszukiwał w nim niedoskonałości, nabrał ogromnej ochoty na seks. Cały czas widział scenę, jak lekko skrzywiona, ze spódnicą podwiniętą do połowy ud, prezentuje nowe buty. Wyobraził sobie, jak podwija spódnicę jeszcze wyżej. Aż go skręcało. Zamknął oczy i wyobraził sobie to jeszcze dokładniej. Nie w kawiarni, tylko u niej na kanapie.
Nie mogę, myślał, nie mogę tego zrobić. Mam trzydzieści pięć lat, prawie trzydzieści sześć. Nie mogę pójść do toalety w głównej czytelni miasta, żeby tam się onanizować, myśląc o jakiejś podfruwajce z krzywymi nogami.
Ale poszedł.
Kiedy wrócił, gazety już na niego czekały.
Zaczął od „Życia Warszawy” z 1978 roku, chociaż nie sądził, żeby sprawa sięgała aż tak daleko. Henryk Telak miał wówczas dziewiętnaście lat, jego rodzice już nie żyli, siedemnasty września wypadał w niedzielę. Przerzucał kolumny. Mija najchłodniejsze lato dziesięciolecia, sprawny przebieg końcowej fazy żniw, wystawa lotnicza na placu Zwycięstwa z okazji trzydziestopięciolecia Ludowego
Wojska Polskiego. Nudy. Zmarł pisarz Zenon Kosidowski i wybitny okulista Witold Starkiewicz, w Tatrach jeden turysta zszedł na atak serca, a taternik odpadł od Mnicha. Czy to możliwe, aby chodziło o kogoś z nich? Nie. Co ciekawe, „Życie Warszawy” publikuje cykl tekstów przed sześćdziesiątą rocznicą odzyskania niepodległości. Dziwne, był pewien, że w PRL świętowano 22 lipca jako Dzień Niepodległości. Co nie było takie głupie, świętowanie czegokolwiek w połowie listopada nie ma sensu. Zawsze jest zimno, leje i nikomu się nawet parady oglądać nie chce. Uważnie czytał wszystkie drobne doniesienia, zwłaszcza ze stolicy, poszukując informacji o wypadku drogowym lub zabójstwie. Zamiast tego znalazł rozważania o tym, że „komputery zrobiły zawrotną karierę. Ich ekspansja budzi nawet czasami niepokój”. Odruchowo sprawdził, co leciało w telewizji wieczorem siedemnastego września. Pierwszy odcinek Lalki z Kamasem i Braunek, a na dwójce Żołnierska miłość - film produkcji jugosłowiańskiej.
Na Ochocie samochód potrącił dwie osoby, jedna zmarła. Pieczołowicie wynotowywał nazwiska wszystkich denatów. W tym profesora Sylwestra Kaliskiego, ministra nauki, szkolnictwa wyższego i techniki, członka PZPR, posła na sejm PRL.
Sport. W konkursie skoków narciarskich na igielicie szóste miejsce zajął Tadeusz Tajner. Czyżby krewny Apoloniusza? Podopieczni Jacka Gmocha szykują się do następnego meczu w eliminacjach piłkarskich mistrzostw Europy. Z Islandią już wygrali, teraz zmierzą się ze Szwajcarią, w kolejce czekają Holandia i NRD. Redaktor tekstu nie mógł wiedzieć tego, co wiedział w 2005 roku Szacki - że Polska nie zagra ani w tych mistrzostwach Europy, ani w żadnych następnych.
Szukał dalej, przepisując treść nekrologów dotyczących wszystkich osób, które zmarły siedemnastego września. Większość z nich w sile wieku albo po prostu „odeszła”, albo „po ciężkiej chorobie”. Pomyślał, że to pocieszające, iż tak niewiele osób ginie w wypadkach. Wygląda na to, że statystycznie także on ma szansę dociągnąć spokojnie do siedemdziesiątki. W wydaniu z dwudziestego września w końcu znalazł coś interesującego: „Dnia 17 września zmarli tragicznie Marian Kruk, lat 52, oraz Zdzisław Kruk, lat 26”. Dwa identycznych rozmiarów i identycznej treści nekrologi różniły się tylko podpisami. W pierwszym „najukochańszego męża i syna” żegnali „żona, matka i rodzina”, a w drugim „najukochańszego męża i teścia” „żona, synowa i rodzina”. Czyli razem zginęli ojciec i syn. Jeden wypadek, dwie śmierci, wielka rodzinna tragedia. Trzęsienie ziemi w systemie. Zakreślił na czerwono ich nazwiska w notatniku. Trzeba będzie sprawdzić okoliczności tego zdarzenia.