- Nie znam pana - powiedział zaniepokojony.
Szacki przedstawił się - przez co niepokój jego rozmówcy wzmógł się znacznie - i w krótkich słowach opowiedział, co go sprowadza. Emerytowany kapitan pokiwał głową, usiadł na wersalce i wskazał mu miejsce w fotelu. Szacki usiadł, starannie ukrywając obrzydzenie i starając się nie wpatrywać się w każde miejsce, gdzie widział przemykającego prusaka. Nie cierpiał tych robali. Pająki, węże, oślizgłe ślimaki, owoce morza - nic w nim nie budziło takiego obrzydzenia jak mały, brązowy, nadspodziewanie szybki prusak, którego rozdeptaniu towarzyszył przykry chrzęst i który dogorywał potem w białej, lepkiej mazi. Oddychał płytko, aby nie czuć odoru mieszkania, a jednocześnie pragnął odetchnąć głęboko, aby opanować fobię przed insektami. Chwilę walczył ze sobą, w końcu nabrał haust powietrza i wolno wypuścił. Lepiej. Nieznacznie, ale lepiej.
Mamcarz się zamyślił. Kobieta Mamcarza - wątpił, aby to była żona - zaproponowała Szackiemu kawę, ale odmówił. I tak był pewien, że poprosi go o pieniądze, kiedy będzie wychodził. Wolał po prostu dać jałmużnę niż płacić za coś, czego i tak nie potrafiłby zapewne przełknąć.
- Pamięta pan w ogóle tę sprawę? - ponaglił Szacki.
- Pamiętam, panie prokuratorze. Morderstw się nie zapomina. Wie pan przecież.
Szacki pokiwał głową. To była prawda.
- Staram się tylko przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów. A to przecież było prawie dwadzieścia lat temu. Nie jestem pewien, który to był rok, ale na pewno siedemnasty września. Przyjechała do nas wielka szycha z ZSRR i śmialiśmy się po kątach, że jak Ruscy, to tylko siedemnastego września.
- Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty siódmy.
- Być może. Na pewno przed tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym. Jeszcze momencik. Muszę pomyśleć.
- Pośpiesz się, Stefan - warknęła kobieta, po czym dodała słodko: - Pan prokurator nie będzie przecież tutaj siedział wiecznie.
Szacki przywołał najbardziej lodowaty wyraz twarzy.
- Proszę nie przeszkadzać kapitanowi - powiedział.
- Dobrze radzę.
Pogróżka była mętna, dzięki temu mogła ją zrozumieć, jak chciała. Wymruczała uniżone przeprosiny i wycofała się w głąb pomieszczenia. Mimo to Mamcarz spiął się i zaczął opowiadać, zerkając niepewnie w stronę schowanej w mroku konkubiny. A może i żony. Szacki mu przerwał.
- Serdecznie panią przepraszam - zwrócił się do kobiety. - Ale czy mogłaby nas pani zostawić na kwadrans samych? Błagam o wybaczenie, ale to śledztwo jest niesłychanie ważne dla urzędu prokuratorskiego i policji.
Użycie w jednym zdaniu słów „śledztwo”, „urząd prokuratorski” i „policja” zadziałało. Nie minęło piętnaście sekund, kiedy za kobietą przymknęły się drzwi. Mamcarz nie zareagował. Myślał dalej.
Teodor Szacki spojrzał za okno, aby nie zauważać baraszkujących na dywanie robali. Uśmiechnął się w duchu, ponieważ loggia wyglądała jak przeklejona z innego mieszkania. Czyściutko, barierka i balustrada świeżo pomalowane na błękitny kolor, w zielonych skrzynkach gęsto i równo rosły surfinie. Po bokach na drucianych postumentach stały doniczki z różami. Jak to możliwe? I czy to jego zasługa, czy jej? Był ciekaw, ale wiedział, że o to nie zapyta.
- Przykro mi, nie ma tego wiele - odezwał się w końcu Mamcarz. - Byłem pierwszym oficerem przybyłym na miejsce, pojawiłem się w mieszkaniu na Mokotowskiej, kiedy był tam tylko nieświeży trup, jego siostra w katatonii i dwóch krawężników, którzy powtarzali w kółko, żeby się nie martwiła. Zwłoki wyglądały strasznie. Chłopak leżał w wannie z poderżniętym gardłem. Był nagi, skrępowany - ręce miał związane na plecach i przytroczone do związanych nóg. Mieszkanie przewrócono do góry nogami i, jak się potem dowiedzieliśmy, kiedy przyjechali rodzice denata, dokładnie splądrowano, zaskakująco dokładnie. Zniknęły wszystkie rzeczy wartościowe.
- Dlaczego zaskakująco?
- Zwykle włamywacze działają w pośpiechu. Biorą to, co leży na wierzchu, i to, co można wsadzić do torby. Nikt nie chce ryzykować dłużej, niż musi. Tutaj złodzieje mieli więcej czasu dzięki temu, że zastali kogoś w domu.
Szacki poprosił o wyjaśnienie.
- Myślę, że kiedy włamali się do mieszkania i zastali tam tego chłopaka, Kamila, najpierw byli zaskoczeni, a potem szybko go obezwładnili i związali. Może torturowali dla zabawy. Choć myślę, że na początku nie chcieli go zabić. Dowiedzieli się, że reszta rodziny nie wróci szybciej niż nazajutrz. Mieli czas. Być może siedzieli długo, bo zastanawiali się, co zrobić z więźniem, który ich tak dokładnie obejrzał. Przez ten czas zajrzeli do każdej szuflady, wyciągnęli każdy pierścionek.
- Aż w końcu zabili?
- Aż w końcu zabili.
- Rozważaliście inną możliwość niż napad rabunkowy?
- Nie. Może na początku, ale dość szybko dowiedzieliśmy się na mieście, że jakiś łepek z Gocławia chwalił się, jak to związali i porznęli jednego frajera, kiedy robili kwadrat. Ale trop się urwał, podobno łepek był nietutejszy, tylko pomieszkiwał na Gocławiu. Wszystko prowadziło donikąd, nie było nawet drzazgi, na której moglibyśmy zawiesić śledztwo. Żadnego cynku, żadnego śladu, odcisku palca. Nie minął miesiąc, jak trafiło do szafy. Pamiętam, że byłem nieprzytomnie wściekły. Nie spałem chyba z tydzień.
Szacki pomyślał, że historia dochodzenia prowadzonego przez Mamcarza dziwnie przypomina jego własne śledztwo. Dość już miał tych zbiegów okoliczności.
- Jakie to było mieszkanie?
- Niewielkie, ale pełne książek. Jak dla mnie - onieśmielające. Jestem prostak, speszyłem się, kiedy ich odwiedziłem i podali mi kawę w eleganckiej, cienkiej filiżance. Bałem się, że ją stłukę, jak będę mieszał, więc nie dolałem mleka i nie posłodziłem. Pamiętam ten pokój pełen książek, rodziców Sosnowskiego (córkę odesłali do rodziny na wieś) i smak gorzkiej kawy. Nie miałem im nic do powiedzenia poza tym, że „zawieszamy chwilowo” dochodzenie i że nie jesteśmy w stanie znaleźć sprawców. Patrzyli na mnie, jakbym to ja był jednym z morderców. Wyszedłem, jak tylko dopiłem kawę. Więcej ich nie zobaczyłem.
- Wie pan, kim byli?
- Z zawodu? Nie. Wtedy na pewno wiedziałem, musiałem przecież wypełniać rubryczki w protokołach. Ale nie mogło to być istotne dla sprawy, bo bym zapamiętał.
- Widział pan ich jeszcze kiedyś?
- Nigdy - Mamcarz wstał, poszedł zgarbiony do kąta i przyniósł stamtąd butelkę wina owocowego słodkiego Złoty Kielich. Nalał do dwóch szklanek i podał jedną Szackiemu. Prokurator wypił łyk, dziwiąc się, że choć ma prawie trzydzieści sześć lat, po raz pierwszy pije jabola.
Spodziewał się czegoś o smaku domestosa, tymczasem trunek był całkiem znośny. Trochę jak igristoje bez bąbelków. I słodsze. Ale upić tym by się nie chciał.
- To znaczy raz wydawało mi się, że widziałem Sosnowskiego w telewizji. U znajomych - dodał, dostrzegając, że prokurator omiata wzrokiem pokój w poszukiwaniu telewizora.
Szacki wyobraził sobie, jak Mamcarz z przyjaciółką pod rękę i butelką jabola w dłoni maszerują praskimi uliczkami, żeby wpaść z wizytą do „znajomych”. Wersal. Zastanawiał się, czy łatwo przegapić moment, kiedy skręca się na ścieżkę prowadzącą do picia jaboli przy świetle świec, w towarzystwie złej baby i pułku prusaków. Pewnie tak. Zaczyna się od okłamywania żony.
- Co robił w telewizji? - zapytał, dziwnie pewny, że i tym razem nie dowie się niczego konkretnego.
- Nie mam pojęcia. Widziałem go przez chwilę. Jeśli to był on, to bardzo się postarzał. Ale nie mam pewności.