Wiedział o tym, ale i tak cierpiał. Zabawne, jak małe przyzwyczajenia potrafią zamienić się w obsesje.
Prokurator Teodor Szacki przyszedł punktualnie. W garniturze w kolorze rozwodnionego srebra, wyprostowany, pewny siebie. Bez namysłu i bez rozglądania się po sali podszedł do jego stolika i usiadł po drugiej stronie. Nie podał mu ręki. Byłby z niego dobry oficer. Prokurator nie odzywał się, on też milczał. W końcu postanowił to przerwać, nie miał aż tyle czasu, żeby bawić się do wieczora w wilka.
- Nie wiem, czy pan zna to miejsce, ale lepsze efekty od czekania na kelnera daje pójście do kucharza. Można przyjrzeć się temu, co robi, zagadać, wybrać. I przede wszystkim samemu skomponować sałatkę.
Szacki skinął głową. Wstali. On - kolejne przyzwyczajenie, które zamieniło się w obsesję - wziął odrobinę rucoli i mozzarelli, prokurator wybrał grillowane karczochy i bakłażany, sałatę rzymską, trochę suszonych pomidorów. Na danie główne - ciągle nie odzywając się do siebie - wybrali tortellini z ricottą i grzybami oraz canelloni nadziewane szpinakiem, w sosie z gorgonzoli. Chyba tylko w alei Krakowskiej były lepsze pasty niż tutaj.
- Będzie mnie pan próbował przekupić czy zastraszyć? - spytał Szacki, kiedy wrócili do stolika.
Punkt dla niego. Jeśli milczał tak długo, bo zastanawiał się, jak rozpocząć rozmowę, to było warto. Nie spodziewał się takiego początku. Musiał się teraz trochę wycofać, a to od razu go stawiało na gorszej pozycji. Rucola wydała mu się bardziej gorzka niż zwykle.
- Widzę, że lubi się pan ubierać schludnie - powiedział, wskazując na jego garnitur.
- Wolę określenie: elegancko.
Uśmiechnął się.
- Elegancja zaczyna się od dziesięciu tysięcy. Pan jest schludny.
- A więc łapówka. Prawdę mówiąc, od jakiegoś czasu jestem ciekaw, ile mi zaproponujecie. Więc może proszę sobie darować te wstępy i wymienić kwotę. Będziemy wiedzieć, na czym stoimy, jeszcze zanim przyniosą makaron.
Drugi punkt. Albo z nim pogrywa, albo faktycznie chodzi mu o pieniądze. Czyżby to było aż tak proste? Tyle już wiedział o prokuratorze Szackim, że zapomniał, iż jest on źle opłacanym urzędnikiem państwowym, równie łasym na kasę jak wszyscy inni. Czuł się rozczarowany, ale faktycznie można załatwić całą sprawę przed makaronem. Spojrzał na siedzącego kilka stolików dalej mężczyznę. Tamten skinął głową, dając do zrozumienia, że prokurator nie ma podsłuchu ani żadnego innego sprzętu do nagrywania.
- Dwieście tysięcy. Za pięćdziesiąt pojedzie pan z rodziną w podróż dookoła świata. Chyba, że woli pan z kochanką, prawdę mówiąc, nie wiem, jak rozwinie się pański romans po wczorajszym czułym pocałunku. Za resztę kupi pan córce małe mieszkanko, żeby na nią czekało i zyskiwało na wartości.
Szacki wytarł usta serwetką.
- Potrąci mi pan z tej kwoty za doradztwo inwestycyjne? - zakpił. - Czy też darowizna jest obwarowana warunkami, w jaki sposób wolno mi wydać pieniądze?
Trzeci punkt. Za dużo powiedział i dostał po łapach. Najwyższa pora przejąć kontrolę nad tą rozmową.
- Dwieście tysięcy i oczywiście pomożemy panu udokumentować ten dochód. Propozycja jest poważna, więc proszę sobie darować żarciki.
- Dam panu odpowiedź w czwartek za tydzień.
Błąd.
- Nie, da mi pan odpowiedź teraz. To nie jest rozmowa w sprawie pracy, tylko oferta gigantycznej łapówki. Musi pan podjąć decyzję bez konsultacji z przyjaciółmi, żoną, kochanką, rodzicami czy kim tam jeszcze. Ma pan czas do - powiedzmy - skończenia naszego pożegnalnego espresso.
Szacki pokiwał głową. Kelner przyniósł pasty i zajęli się jedzeniem. Zamówili jeszcze po szklance wody, mimo klimatyzacji koszule lepiły się do pleców. Niebo było czarne, gdzieś w oddali grzmiało i błyskało, a ciągle nie spadła ani kropla deszczu.
- A jeśli nie? - zapytał Szacki.
- Będzie mi przykro. Przede wszystkim, dlatego, że jest pan doskonałym prokuratorem i podobno bardzo sympatycznym człowiekiem, ale przez przypadek dotknął pan świata, którego dotykać nie należy. Myślę, że te pieniądze by się panu przydały, ułatwiły życie. Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy - ta sprawa i tak trafi na półkę.
- W takim razie, dlaczego pan po prostu nie zaczeka w spokoju?
- Mówiąc oględnie, moim priorytetem jest spokój własny i moich towarzyszy. Nie czujemy się zagrożeni, proszę sobie nie schlebiać. Boimy się, że jeśli pan niechcący namiesza, będzie to nas kosztowało więcej zachodu, więcej tysięcy, więcej czynów, które - wbrew obiegowym opiniom - zawsze traktowaliśmy jako zło konieczne.
- A więc jednak groźby. Co za tandeta.
- Zdaję sobie z tego sprawę lepiej od pana, proszę mi wierzyć. Za bardzo pana szanuję, żeby opowiadać, co możemy, co wiemy o pańskiej rodzinie, o przyjaciołach, znajomych, kolegach z pracy, świadkach, podejrzanych i tak dalej. Chciałbym tylko, aby nie nabrał pan mylnego przekonania o naszej słabości. Ponieważ kierując się tym przekonaniem, mógłby pan zrobić coś, czego nie dałoby się odkręcić, czego nie dałoby się przegadać przy stoliku w sympatycznej knajpie.
Teodor Szacki nie odpowiedział, bez słowa skończył danie, po czym zapytał:
- Nie boi się pan, że nagrywam tę rozmowę?
Mało nie wypluł z powrotem na talerz kawałka przepysznego pierożka. Wszystkiego się spodziewał, ale nie takiej szczeniackiej odzywki, niczym ze szpiegowskiego filmu nakręconego przez grupę amatorów z podstawówki. Czuł się zażenowany koniecznością odpowiedzi.
- Ja wiem, że pan nie nagrywa. To oczywiste. Pytanie, czy ja nie nagrywam tej rozmowy. Czy mój kolega z Laboratorium Kryminalistycznego KSP nie zmontuje jej tak perfekcyjnie, że inny jego kolega, który będzie ją analizował na zlecenie prokuratury okręgowej, nie pozna, że to montaż. A pańscy koledzy z Krakowskiego będą zachodzić w głowę, jak pan mógł być tak bezczelny, aby próbować wymusić półmilionową łapówkę.
- To blef.
- W takim razie proszę mnie sprawdzić.
- Następny blef.
Westchnął i odsunął od siebie pusty talerz. Sos był tak dobry, że miał ochotę wytrzeć talerz palcami. Poezja. Zastanawiał się, czy już pora na demonstrację siły. Podszedł kelner, u którego zamówił dwie małe czarne i porcję tiramisu. Szacki nie chciał deseru. Kolejny błąd; w ten sposób pokazał, że się boi. Czyli że trzeba go jeszcze trochę przycisnąć - i po sprawie.
Rozejrzał się. Mimo obiadowej pory w restauracji było dość pusto, większość klientów zajmowała stoliki na zewnątrz, stąd prawie niewidoczne. W ich części sali było jeszcze dwóch ludzi interesu w drogich, choć brzydkich garniturach, rozmawiający o czymś, co widzieli na ekranie laptopa. Parka trzydziestolatków przy pizzy, chyba obcokrajowców, kiedy podnosili głos, rozróżniał angielskie wyrazy. Samotny facet w lnianej koszuli, całkowicie pochłonięty lekturą gazety.
Kelner przyniósł kawę. Dosypał do małej filiżanki dwie łyżeczki cukru trzcinowego i dokładnie zamieszał. Powstał ulepek o konsystencji krówki pozostawionej w samochodzie w upalny dzień. Upił mały łyk.
- Blef, mówi pan. Proszę posłuchać. Mógłbym teraz wyjąć broń, którą mam przy sobie, i pana zastrzelić. Tak po prostu. Byłoby z tym trochę zachodu, zrobiłoby się zamieszanie, prasa, głośne śledztwo. Mówiłoby się, że mafia, że porachunki, że nadepnął pan komuś na odcisk. Okazałoby się, że nie był pan taki kryształowy, jak wszyscy myśleli. Pojawiłoby się dziwne nagranie. W końcu na górze doszliby do wniosku, że może lepiej już w tym nie grzebać. Oczywiście nigdy bym nie zrobił czegoś takiego - to by była skrajna głupota. Ale teoretycznie mógłbym.