Szacki wypił jednym haustem kawę, zdjął serwetę z kolan, złożył ją i położył na krawędzi stołu.
- To najbardziej idiotyczny blef, jaki w życiu słyszałem - powiedział znużony. - Przykro mi, że jest pan pierdolnięty, jakby, co, to chętnie pomogę panu znaleźć specjalistę, ostatnio często rozmawiam z psychologami. W każdym razie muszę już lecieć. Dziękuję za obiad, mam nadzieję, że więcej się nie spotkamy.
Teodor Szacki odsunął krzesło.
Wyjął z kabury pod pachą niewielki pistolet, fabrycznie wyposażony w tłumik, i przyłożył mu do serca.
- Siadaj - szepnął.
Szacki pobladł, ale poza tym trzymał fason. Wolno przysunął krzesło do stolika.
- Nie wiem, jak bardzo jest pan szalony – powiedział spokojnie. - Ale chyba nie na tyle, żeby sprzątnąć mnie przy świadkach.
- A co - zapytał tamten, uśmiechając się łagodnie - jeśli tutaj nie ma żadnych świadków? Co, jeśli są tutaj jedynie moi ludzie?
Jak na komendę parka obcokrajowców, facet w lnianej koszuli i dwóch biznesmenów podniosło głowy i pomachało wesoło Szackiemu. Prokurator obejrzał się w stronę baru. Kelner pomachał mu tak samo jak tamci.
Odbezpieczył broń i wcisnął ją mocno w pierś prokuratora. Wiedział, że na białej koszuli zostanie ślad i zapach smaru. I dobrze, niech pamięta.
- Czy ma pan jeszcze jakieś pytania? Czy jeszcze raz chciałby pan powiedzieć, że blefuję? A może podkreślić, jak bardzo jestem pierdolnięty?
- Nie - odparł Szacki.
- Doskonale - powiedział, schował pistolet do kabury i wstał od stolika. - Nie oczekuję deklaracji. Wiem, że to byłoby dla pana upokarzające. Ale ufam, że to była nasza ostatnia rozmowa.
Wyszedł, dając znak mężczyźnie w lnianej koszuli, żeby uregulował rachunek. Kiedy szedł do samochodu, zaczęło mocno wiać i na zakurzone miasto spadły duże krople, zwiastujące oberwanie chmury. Bardzo blisko uderzył piorun.
4
Był mokry od potu i deszczu, kiedy na klęczkach wymiotował do toalety Prokuratury Rejonowej Warszawa--Śródmieście. Nie mógł powstrzymać torsji. Zwrócił już kawę, canelloni i grillowane karczochy, zwrócił śniadanie, z gardła lała się szczypiąca żółć, a on nie potrafił powstrzymać torsji. Kręciło mu się w głowie i miał mroczki przed oczami. W końcu zdołał zaczerpnąć powietrza, spuścić wodę i usiąść na podłodze toalety. Oparł czoło o chłodną glazurę i próbował wolno oddychać. Odbiło mu się paskudnie, ale tym razem zdołał zatrzymać treść żołądka. Zdjął zarzygany krawat i wrzucił go do kosza obok muszli. Jeszcze kilka oddechów. Wstał, na miękkich nogach wrócił do gabinetu i zamknął drzwi na klucz. Musiał pomyśleć.
Podniósł słuchawkę, żeby zadzwonić do Olega, ale odłożył ją na widełki, nie wykręcając numeru. Po pierwsze: nie może o tym nikomu powiedzieć. Nikomu. Nigdy nie było rozmowy we włoskiej knajpie, nigdy nie było „Odesby”, nigdy nikt nie wycierał końca lufy o jego koszulę, na której ciągle widać było nikły brązowy ślad. Jeszcze wymyśli, jak się dobrać tym skurwysynom do dupy, jeszcze ich kiedyś rozniesie w pył, ale teraz nikomu ani słowa. Każdy, kto się z nim kontaktował, znajdował się teraz w niebezpieczeństwie. Ten, kto się czegoś dowie, może ulec nieszczęśliwemu wypadkowi. Słowo za dużo może oznaczać, że jego bliscy będą zagrożeni za każdym razem, kiedy wejdą na pasy na zielonym świetle. Weronika, Helcia, także Monika. Właśnie, Monika, trzeba jak najszybciej skończyć ten żenujący romans, żeby wyjąć im z ręki narzędzie szantażu.
Zadzwonił do niej. Powiedział, że chciałby się spotkać na chwilkę. Przybrał najbardziej oficjalny ton. Śmiała się, że czuje się jak oskarżona o ludobójstwo. Nie podjął tematu. Okazało się, że nie ma jej w mieście, siedzi w domu, pisze tekst i nigdzie się nie rusza, dopóki nie skończy.
- Może wpadnę na kawę - zaproponował, nie wierząc, że to robi. Ze wszystkich możliwych sposobów rozwiązania ich znajomości ten - wpadnięcie na kawę - był bez wątpienia najgorszy.
Oczywiście była zachwycona. Jakżeby inaczej. Zapytał o adres i nie mógł powstrzymać parsknięcia śmiechem, kiedy mu podała nazwę ulicy.
- Z czego się śmiejesz?
- Andersena? Od razu widać, że nie jesteś z Warszawy.
- Bo?
- Bo powiedziałaś, że mieszkasz na Żoliborzu.
- No dobrze, niech ci będzie, że na Bielanach.
- Bielanach? Dziewczyno, przecież Andersena to prowincja, blokowa Chomiczówka.
- Administracyjnie to gmina Bielany. No i muszę ci powiedzieć, że nie jesteś zbyt miły.
- A jak przywiozę pączki do kawy?
- Może ci przebaczę. Zastanowię się.
Dochodziła szósta. Stał w korku na placu Bankowym i słuchał radia. Wycieraczki pracowały na najwyższych obrotach, pioruny waliły w samo centrum miasta, zdawało
mu się, że co drugi trafiał w antenę citroena. Na siedzeniu pasażera leżało zawiniątko z ciastkami. Niedawno wymiotował, a teraz wydawało mu się, że mógłby zjeść je wszystkie i zagryźć golonką. Obok paczki leżał kupiony po drodze do samochodu miętowy płyn do płukania ust. Użył go raz na parkingu, żeby zatrzeć smak rzygowin. Wypłukał usta jeszcze raz, uchylił drzwi i wypluł płyn na mokry asfalt. Ludzie na przystanku spojrzeli na niego ze zdumieniem.
Szósta. Podgłośnił radio i przełączył z Antyradia na Zetkę, żeby posłuchać wiadomości.
- Zaczynamy od tragedii w Warszawie – powiedział radośnie spiker, a Szacki pomyślał, czy Zetka płaci niższe podatki, skoro zatrudnia upośledzonych, i czy ma status zakładu pracy chronionej. - W centrum miasta, w otoczeniu wysokich bloków i drzew, piorun zabił kobietę, która szła odebrać z przedszkola siedmioletnią córeczkę. Na Pradze Północ jest nasz reporter.
Teodor Szacki poczuł, że przestaje istnieć. Był tylko słuchem, rozpaczą i nadzieją, że to nie ona. Zjechał do zatoczki autobusowej i wyłączył silnik.
- Huk był ogromny. W życiu czegoś takiego nie słyszałem - relacjonował podeskcytowany starszy pan. – Staliśmy z żoną w oknie i obserwowaliśmy błyskawice, oboje bardzo to lubimy. Widzieliśmy tę panią, jak biegła, przeskakiwała jakby od drzewa do drzewa, żeby jak najmniej zmoknąć, ale i tak była cała przemoczona.
Widział w wyobraźni tę scenę. Widział Weronikę, w dżinsach, japonkach, mokrej koszulce przylepionej do ciała, pociemniałymi od wody włosami, kroplami na okularach.
- Nagle błysnęło i huknęło jednocześnie, myślałem, że już po mnie, całe podwórko się rozświetliło, oślepiony byłem, ona chyba nawet nie krzyknęła. Jak zacząłem znowu widzieć, to zobaczyłem, że leży.
Reporter: - To był pan Władysław, mieszkaniec ulicy Szymanowskiego. Pogotowie przyjechało błyskawicznie, niestety, akcja reanimacyjna nie była w stanie uratować kobiety. Jej córka znajduje się obecnie pod opieką policyjnych psychologów. Z warszawskiej Pragi dla Radia Zet Marek Kartaszewski.
Spiker: - Do sprawy powrócimy w wiadomościach o dziewiętnastej, gościem Radia Zet będzie profesor z Politechniki Warszawskiej, specjalista od wyładowań atmosferycznych. Marszałek Włodzimierz Cimoszewicz oświadczył dziś na konferencji prasowej...
Szacki nie słuchał. Po raz piąty wykręcił numer do Weroniki i po raz piąty zgłaszała się poczta. Półprzytomny skontaktował się z biurem numerów, dostał telefon do przedszkola Helci na Szymanowskiego i zadzwonił. Było zajęte. Wykręcał na zmianę oba numery. Pierwszy nie odpowiada, drugi zajęty. Miał już dzwonić do Olega, kiedy usłyszał sygnał oczekiwania. Nie wiedział, który numer.
- Przedszkole, słucham.