Po wykonaniu zadania, kiedy przyszli po pieniądze, był bardzo zdenerwowany. Mówił, że zaszła pomyłka w rozpoznaniu. Dał im więcej, niż początkowo mieli dostać, i zapowiedział, że jeśli nie znikną na dwa lata bez wieści, ktoś inny ich znajdzie, tak jak oni znaleźli chłopaka. No to zniknęli.
Szacki opowiedział, co usłyszał od Karola Wenzla: działania Departamentu „D” były tak bardzo tajne, że faktycznie zdarzały się pomyłki w rozpoznaniu i wysyłaniu ludzi na akcje. Wynajmowane zbiry też popełniały błędy. Prawdopodobnie tym Telak mógł uzasadnić w firmie, że zamordowano niewinnego człowieka. Ot, wypadek przy pracy.
Prokurator i terapeuta podali sobie ręce na pożegnanie i uścisnęli serdecznie. Obaj byli sobie coś winni. Przede wszystkim milczenie.
Dwa tygodnie po przesłuchaniu w areszcie Cezary Rudzki umarł. Poczuł się słabo, zabrano go do izolatki, tam poczuł się jeszcze słabiej. Zanim przyjechała karetka - już nie żył. Rozległy zawał serca. Teodor Szacki pewnie nawet uwierzyłby, że to wypadek, gdyby nie to, że następnego dnia kurier przywiózł mu butelkę dwudziestoczteroletniej whisky. Wylał całą do zlewu, a butelkę wyrzucił do kosza przy przejściu dla pieszych koło prokuratury. Spodziewał się tego. Wierzył esbeckiemu skurwysynowi, kiedy tamten mówił, że on i jego koledzy wkraczają dopiero wtedy, kiedy nie ma innego wyjścia. I wierzył, że lubią spokój. A człowiek w więzieniu takiego spokoju nie gwarantuje. Za bardzo się nudzi, za dużo rozmawia, zbyt prawdopodobne, że któregoś dnia może uznać, że jego wolność warta jest odrobiny ryzyka. Czy on, Szacki, sam mógł czuć się bezpiecznie? Dopóki nie zrobi niczego głupiego - raczej tak. Na pogrzeb nie poszedł.
Tego samego dnia zadzwonił do Moniki. Choć przeklinał się w myślach za własną głupotę, ktoś pokierował jego ręką, która wykręciła numer, i ktoś inny wypowiedział za niego słowa, proponujące spotkanie. Od tamtej pory spotkali się z dziennikarką kilkakrotnie i choć za każdym razem
Szacki jechał do niej w przeświadczeniu, że to ich ostatnie spotkanie i że tym razem trzeba zabić ten romans, bo to przecież nie ma żadnego sensu, to coraz bardziej tracił nad tym kontrolę. Bał się, co będzie dalej, i jednocześnie był tego ciekaw.
Wyłączył komputer i pomyślał, że tak naprawdę nie ma nic do roboty. Chorko była na urlopie, ludzie wyjechali z miasta na wakacje i Warszawa przestała być chwilowo stolicą zbrodni. Akt oskarżenia przeciwko Kaimowi, Jarczyk, Kwiatkowskiej i Telakowej był prawie skończony. Przesunął ciężar całej winy na Rudzkiego, co pozwoliło mu oskarżyć pozostałych jedynie o zatajenie informacji przed organami wymiaru sprawiedliwości. Ukrył także fakt, że w nocy morderstwa terapeuta i jego pacjenci stali nad trupem i zastanawiali się, co zrobić. Wedle oficjalnej wersji o zabójstwie Telaka Kwiatkowska, Jarczyk i Kaim dowiedzieli się dopiero wtedy, kiedy Barbara Jarczyk znalazła jego zwłoki w niedzielny poranek. Rzadko podziwiał przestępców, ale jak się dowiedział, że Rudzki zabronił im o tym rozmawiać i kazał wszystkim zachowywać się przy śniadaniu, jakby o niczym nie wiedzieli - aby jak najlepiej wypadli potem w czasie przesłuchań - o mało, co nie skłonił głowy. Znajomość ludzkiej psychiki to w rękach mordercy najpotężniejsza broń.
Zawsze uważał, że kodeks jest po to, aby każdy, kto go narusza, został przez państwo z całą surowością ukarany - żeby inni wyraźnie zobaczyli, czym kończy się przestępstwo. Teraz sfałszował sprawę zabójstwa Henryka Telaka na korzyść osób zamieszanych w śledztwo. I brzydził się sobą, bo wiedział, że to nie jest w stanie odkupić jego największej winy - zaniechania. Bo nie miał zamiaru zrobić nic, co mogłoby uderzyć w „Odesbę”.
Podniósł słuchawkę telefonu. Chciał porozmawiać z Weroniką i Helcią, które od soboty opalały się w Olecku na Mazurach, a wolał to zrobić teraz, niż żeby żona miała zadzwonić akurat wtedy, kiedy on będzie u Moniki.
Wykręcił numer do połowy, kiedy do jego gabinetu ktoś wszedł. Była to Jadwiga Telak.
2
Jak zwykle smutna, jak zwykle elegancka, jak zwykle w pierwszym momencie bezbarwna, a po chwili robiąca oszałamiające wrażenie.
Kiedy wyciągnęła z torebki papierosa, o mało nie parsknął śmiechem. Jak to szło? I ze wszystkich zawszonych biur wszystkich niedopłacanych prokuratorów tego zepsutego miasta, ona musiała przyjść akurat do mnie. Wyjął z szuflady popielniczkę i sam zapalił. To już drugi, pomyślał nawykowo, choć od czasu spotkania we włoskiej knajpie przestał dawkować sobie szlugi. Nie odzywał się, czekał.
- Pan wie, prawda? - powiedziała.
Skinął głową. Nie od dawna, ale kiedy spotkali się wszyscy miesiąc temu w salce architektonicznego potworka na Łazienkowskiej - wiedział. Ponieważ ufał Wróblowi, kiedy ten twierdził, że żaden uczestnik ustawienia nie byłby skłonny popełnić morderstwa, gdyż taki czyn niszczy porządek. A ustawienie działa, dlatego, że uczestnicy dążą do porządku. Ponieważ to ona najbardziej skorzystała na śmierci swojego męża - życiowo, emocjonalnie i finansowo. Ponieważ w czasie zabójstwa oglądała w telewizji film, który - jak potem sprawdził - leciał poprzedniego dnia. Ponieważ słuchała, jak syn u siebie gra w wyścigi, a Bartek rżnął w Call of Duty. Akurat dźwięków karabinów maszynowych, wybuchających granatów i jęków umierających nie da się pomylić z warkotem silników. Same poszlaki. Trochę intuicji. Zapamiętane zdanie: „jeśli chodzi o to, kto jest dobry, a kto zły, prawie zawsze jest odwrotnie”. No i swędzenie w głowie, kiedy Cezary Rudzki brał winę na siebie.
- Pomyślałam, że teraz, kiedy sprawa jest zamknięta, należą się panu wyjaśnienia.
Dalej nic nie mówił. Nie chciało mu się.
- Nie wiem, czy kiedyś pan kochał. Tak naprawdę. Jeśli tak - to jest pan szczęściarzem. Jeśli nie - zazdroszczę panu jak diabli, bo przed panem - być może - największa przygoda życia. Rozumie pan, o czym mówię? To jak z książkami. Fajnie było przeczytać Mistrza i Małgorzatę w ogólniaku, ale skręca mnie z zawiści na myśl, że są dorośli, którzy mają to dopiero przed sobą. Zastanawiam się czasami: jak by to było przeczytać teraz po raz pierwszy Bułhakowa? Nieważne. W każdym razie, jeśli chce pan odpowiedzieć „nie wiem”, to znaczy, że jeszcze pan nie kochał.
Ciekawe, pomyślał, właśnie to bym odpowiedział, gdyby chciało mi się odezwać. Wzruszył ramionami.
- Ja kochałam. Miałam dwadzieścia pięć lat, kiedy poznałam i pokochałam z wzajemnością Kamila Sosnowskiego. On był trzy lata młodszy. Śmiać mi się chce, jak pomyślę, że nie mogłam spać przez różnicę wieku. Bałam się, że te trzy lata wszystko zepsują. Bałam się cały czas, że coś innego to zepsuje, że to niemożliwe, że takie rzeczy się nie zdarzają. Nie ma sensu, żebym to panu opisywała, ten stan jest nie do opisania. Ale niech pan wie, że minęło prawie dwadzieścia lat, a ja potrafię dokładnie opisać każdą chwilę naszej znajomości i przytoczyć każde wypowiedziane przez nas zdanie. Pamiętam, jakie książki wtedy czytałam i jakie filmy oglądałam. Każdy najmniejszy szczegół.
Zapaliła następnego papierosa. Szacki już nie miał ochoty.
- Wie pan, że wtedy czekał na mnie? Tego dnia, kiedy do niego przyszli? Umówiliśmy się na kolację. On miał coś upichcić, a ja miałam skołować coś do picia i „przysmak warszawski”. Pamięta pan to? Masa kakaowa z pokruszonymi waflami w środku, trochę jak wielki „bajeczny” z mieszanki wedlowskiej. Oczywiście zawinięte to było w pergamin z napisem „opakowanie zastępcze”. Nasz magiczny deser. Inni mają piosenki, my mieliśmy „przysmak”. Kiedy przybiegłam na miejsce, nieprzytomna ze szczęścia, oni już tam byli. Pukałam i pukałam, ale nikt nie otwierał. Postałam godzinę, może dwie, ale nie przychodził. Wróciłam do domu, dzwoniłam, co pół godziny. Wiedziałam, że pewnie coś się stało i musiał wyjechać z rodzicami i siostrą, ale mimo to dzwoniłam i chodziłam. Jak zadzwoniłam którymś razem, odebrała Hania. Resztę pan sobie może wyobrazić. Spróbować przynajmniej. Najgorsza była świadomość, że on tam cały czas był, oni byli, znęcali się nad nim. Gdyby przyszło mi, idiotce, do głowy, aby zawiadomić milicję... wszystko mogło być inaczej.