Valentine powoli pokręcił głową.
— Mam obowiązki w stosunku do wszystkich ludzi, a nie tylko wobec tych, którzy mieszkają na Alhanroelu, Carabello.
Carabella ujęła jego dłoń.
— Potrafię to zrozumieć. Lecz być może za wiele od siebie wymagasz. Proszę cię raz jeszcze: rozważ usunięcie Zimroelu z programu objazdu. Zrobisz to? Czy przynajmniej się nad tym zastanowisz?
— Jeszcze dziś powróciłbym na Górę Zamkową, gdybym tylko mógł. Ale nie mogę. Nie mogę!
— Spodziewasz się, że dziś w nocy, w świątyni, uda ci się nawiązać kontakt we śnie z matką, z Panią, prawda?
— Tak. Ale…
— A więc obiecaj mi jedno. Jeśli uda ci się połączyć z nią swój umysł, zapytaj, czy powinieneś pojechać na Zimroel. Niech jej rada kieruje tobą w tej sprawie, jak kierowała w wielu innych.
— Carabello…
— Spytasz ją? Tylko spytasz?
— Dobrze. Spytam. Tyle mogę ci obiecać. Carabella obrzuciła go żartobliwym spojrzeniem.
— Czy wydaję ci się teraz podstępną żonką? Tak cię przyciskam, tak namawiam… robię to z miłości, wiesz?
— Wiem — powiedział i przytulił ją mocno.
Nie rozmawiali więcej, ponieważ nadszedł czas, by udać się na szczyt Alaisor, do świątyni Pani. Wąską, wijącą się drogą jechali już niemal w ciemności. Za plecami mieli światła Alaisor, błyszczące jak miliony klejnotów rozrzuconych niedbale na równinie.
Przełożona Ambergarde — wysoka, sprawiająca prawdziwie królewskie wrażenie kobieta o przenikliwym wzroku i wspaniałych, białych włosach — czekała na Koronala przed wejściem do świątyni. W obecności zachwyconych akolitek, przyglądających mu się z otwartymi ustami, przywitała go krótką, ciepłą mową. Powiedziała, że od czasów Lorda Tyeverasa, który gościł tu podczas swego pierwszego objazdu, jest on pierwszym odwiedzającym świątynię Koronalem, po czym poprowadziła Valentine'a przez wspaniały park do samej świątyni — długiego parterowego budynku, zbudowanego z białego kamienia, nie ozdobionego, wręcz surowego, stojącego w pięknym w swej prostocie ogrodzie. Zachodni mur biegł łukiem wzdłuż krawędzi zbocza; otwierał się tu widok na morze. Wewnątrz muru stały oddzielone od siebie, otwarte na wschód pawilony.
Valentine przeszedł przez lekką, przewiewną loggię na znajdujący się za nią niewielki balkon, sprawiający wrażenie zawieszonego w pustce poza granicą zbocza. Stał tam przez długą chwilę w milczeniu, mając obok siebie Carabellę i przełożoną. Był z nim także Tunigorn i Sleet. Miejsce to promieniowało niezwykłym spokojem, nie słyszał nic oprócz szumu wiatru, wiejącego nieprzerwanie z północnego zachodu, i trzepotu szkarłatnej szaty Carabelli. Opuścił wzrok. U podstawy skalnej ściany, niczym wielki rozłożony wachlarz, leżał port, rozciągający się tak daleko na północ i południe, że nawet z tego miejsca nie sposób było dostrzec jego granic. Ciemne szprychy szerokich alej przecinały go na całej jego długości, by złączyć się wreszcie z dalekim, zaledwie widocznym kręgiem bulwarów, gdzie w niebo wznosiło się sześć gigantycznych obelisków — grób Lorda Stiamota, pogromcy Metamorfów. Dalej było już tylko morze, ciemnozielone, przykryte niską delikatną mgiełką.
— Proszę za mną, panie — powiedziała Ambergarde. — Ostatnie światło dnia już zgasło. Czy mogę wskazać ci, panie, twój pokój?
Tej nocy miał spać sam, w surowym małym pokoiku w pobliżu ołtarza. Nie wolno mu było nic zjeść, a wypić mógł tylko wino snów, mające otworzyć mu umysł tak, by Pani mogła weń wejść. Gdy Ambergarde odeszła do siebie, obrócił się ku Carabelli i powiedział:
— Nie zapomniałem obietnicy, kochanie.
— Przecież wiem. Och, Valentinie, modlę się, żeby nakazała ci powrócić na Górę!
— Zostaniesz ze mną, jeśli mi tego nie nakaże?
— Jak mogłabym nie zostać, niezależnie od tego, co zdecydujesz? Jesteś Koronalem. Ale modlę się, żeby kazała ci wrócić. Śnij dobrze, Valentinie.
— Śnij dobrze, Carabello.
Pozostawiła go samego. Przez dłuższą chwilę Valentine stał przy oknie, patrząc, jak noc ogarnia wybrzeże i ocean. Wiedział, że gdzieś na zachód stąd leży Wyspa Snu, dominium jego matki, schowany za horyzontem dom słodkiej, błogosławionej Pani, przynoszącej mądrość śpiącemu światu. Wpatrywał się w morze, w coraz mroczniejszą ciemność, jak gdyby przebiwszy ją wzrokiem, mógł dostrzec jaskrawobiałe kredowe wybrzeże, na którym wznosiła się Wyspa.
Potem rozebrał się i położył na prostym łóżku, jedynym meblu w pokoju. Podniósł do ust puchar ciemnoczerwonego wina snów. Wypił duży łyk gęstego, słodkiego napoju, a po nim drugi, obrócił się na wznak i wszedł w trans otwierający umysł na płynące z daleka impulsy. Czekał na sen.
Przybądź, matko. To ja, Valentine.
Poczuł senność, zapadł w drzemkę.
Matko…
Pani…
Matko…
Pod powiekami tańczyły mu jakieś kształty. Delikatne wydłużone postaci, niczym nadmuchane, wynurzały się z otworów w ziemi, wznosiły pod dach nieba. Pozbawione ciała dłonie wyrastały z pni drzew, w ziemnych kopcach otwierały się żółte oczy, rzekom wyrastały włosy. Patrzył i czekał, zapadał się coraz głębiej i głębiej w królestwo snów. Przez cały czas słał duszę ku Pani.
Dostrzegł ją niewyraźnie, siedzącą w Wewnętrznej Świątyni Wyspy, w komnacie o ścianach z delikatnego białego kamienia, pochyloną nad ośmiobocznym basenem, jakby oglądała w wodzie swe odbicie. Spłynął wprost ku niej, unosił się tuż nad nią, spojrzał w dół, dostrzegł odbicie znajomej twarzy, ciemne lśniące włosy, pełne usta, ciepłe, kochające oczy, za jednym uchem, jak zwykle, kwiat, srebrna opaska na czole. Powiedział cicho:
— Matko? To ja, Valentine.
Uniosła twarz, lecz twarzy — tej bladej, starej, zmarszczonej i zaskoczonej — nie znał.
— Kim jesteś? — szepnął.
— Och, przecież wiesz doskonale. Jestem Panią Wyspy!
— Nie… nie…
— Ależ z pewnością tak! — Nie.
— Czemu do mnie przyszedłeś? Nie powinieneś. Jesteś Pontifexem i to ja powinnam odwiedzić ciebie, a nie ty mnie.
— Pontifexem? Miałaś na myśli Koronala!
— Czyżbym powiedziała “Pontifex”? Pomyliłam się.
— A moja matka? Gdzie jest moja matka?
— Ja nią jestem, Valentine.
I rzeczywiście, pomarszczona blada twarz była tylko maską, maską, która zrobiła się naraz przezroczysta i opadała całymi płatami jak spalona słońcem skóra, a pod nią krył się cudowny uśmiech i ciepłe oczy jego matki. Lecz one także odpadły, by znów ujawnić rysy tamtej kobiety, a pod nimi znów rysy jego matki, lecz tym razem jego matka płakała. Wyciągnął ku niej dłoń, lecz przeszła przez jej ciało. Był sam. Nie powróciła do niego tej nocy, choć szukał jej wśród następujących jedna po drugiej wizji, wśród sennych królestw tak dziwnych, że chętnie uciekłby z nich, gdyby tylko mógł; w końcu zrezygnował i pogrążył się w najgłębszym śnie bez snów.
Gdy się przebudził, był późny ranek. Umył się i wyszedł z pokoju. Na korytarzu czekała na niego Carabella. Twarz miała bladą, napiętą, oczy poczerwieniałe, jakby spędziła bezsenną noc.
— I co, panie? — spytała, gdy tylko go zobaczyła.
— Niczego się w nocy nie dowiedziałem. Sny miałem płytkie, a Pani ze mną nie rozmawiała.
— Och, kochanie, tak strasznie mi przykro!
— Dziś w nocy spróbuję jeszcze raz. Być może wypiłem za mało wina snów… lub za dużo? Przełożona coś mi doradzi. Jadłaś śniadanie, Carabello?