— Już dawno. Ale znów siądę do stołu, jeśli tego chcesz. Sleet pragnie się z tobą zobaczyć. W nocy nadeszła jakaś pilna wiadomość; przyszedłby do ciebie natychmiast, ale mu nie pozwoliłam.
— O co chodzi?
— Nic mi nie powiedział. Mam zaraz po niego posłać? Valentine przytaknął skinieniem głowy.
— Zaczekam tu — powiedział, szerokim gestem wskazując balkon wychodzący na pionową skalną ścianę.
Sleet pojawił się wraz z kimś zupełnie obcym, smukłym mężczyzną o skórze dziecka i trójkątnej twarzy z szerokim czołem i wielkimi oczami; mężczyzna uczynił szybki znak gwiazdy i stał, gapiąc się na Koronala, jakby był on stworzeniem z jakiejś obcej planety.
— Panie — przedstawił obcego Sleet — to Y-Uulisaan. Tej nocy przybył z Zimroelu.
— Jakie dziwne imię — powiedział Valentine.
— Powtarza się w mej rodzinie od wielu pokoleń, panie. Jestem związany z biurem ministerstwa rolnictwa w Ni-moya i to mnie przypadło w udziale przynieść ci tę nieszczęsną wiadomość.
Valentine poczuł, jak serce przestaje mu na chwilę bić. Y-Uulisaan podał mu kilka teczek.
— Tu wszystko zostało opisane, panie, są wszystkie szczegóły każdej z epidemii, zarażony obszar, stopień zniszczeń…
— Epidemii? Jakich epidemii?
— W strefach rolniczych, panie. W Dulornie znów pojawiła się śnieć lusavenderowa; na zachodniej ścianie Rozpadliny schną drzewa niyku, glein i staj ja giną także, wołek korzeniowy zaatakował rikkę i milaile w…
— Panie! — krzyknęła nagle Carabella. — Panie, popatrz, tam!
Obrócił się ku niej błyskawicznie. Wskazywała w niebo.
Zaskoczony, Valentine podniósł wzrok. Na skrzydłach rześkiego wiatru, wprost z zachodu, niczym nie zapowiedziana leciała ku nim niesamowita armia wielkich przezroczystych jak ze szkła stworzeń. Ich ciała miały średnicę równą mniej więcej wzrostowi mężczyzny i kształt filiżanki o wygiętym brzeżku, ułatwiający im lot. Długie włochate nogi wyrastały z odwłoku symetrycznie; stworzenia trzymały je sztywno wyprostowane. Oczy, w dwóch rzędach obiegające głowę, przypominały czarne, lśniące korale rozmiaru męskiej pięści i błyszczały oślepiająco w słońcu. Setki, może nawet tysiące tych pająków przelatywały im nad głową, niczym procesja, niczym straszna rzeka upiorów.
Carabella zadrżała.
— Co za koszmarne stwory — powiedziała. — Jak najbardziej przerażające monstra z przesłania Króla Snów.
Zdumiony, pełen obrzydzenia Valentine patrzył, jak lecą w głąb lądu, to wznosząc się, to opadając na wietrze. Gestem wezwał Sleeta; obaj wbiegli do ogrodu i dostrzegli starą przełożoną stojącą pośrodku trawnika, machającą wokół miotaczem energii. Powietrze aż gęste było od latających stworów, z których część opadała na ziemię. Przełożona i grupa kilku nowicjuszek usiłowały zabić je jeszcze w powietrzu, lecz kilkudziesięciu już udało się wylądować. Na ziemi pająki pozostawały nieruchome, lecz soczysta zieleń natychmiast żółkła i więdła na obszarze mniej więcej dwukrotnie większym od rozmiaru ich ciała.
Rzeź skończyła się w kilka minut. Stwory poleciały dalej, niknąc im z oczu na wschodzie; tylko park i ogród świątyni wyglądał tak, jakby zaatakowali je szaleńcy z miotaczami płomieni.
Przełożona Ambergarde, dostrzegłszy Koronala, odłożyła miotacz energii i podeszła do niego powoli.
— Co to za stwory? — spytał Valentine.
— Wietrzne pająki, panie.
— Nigdy o nich nie słyszałem. Czy występują w tych rejonach kontynentu?
— Bogini niech będą dzięki, panie, ale nie. Pochodzą z Zimroelu, z gór, aż spoza Khyntoru. Co roku, w porze godów wznoszą się do lotu na wiejących wysoko wiatrach, podczas lotu parzą się i zrzucają zapłodnione jajeczka, które wiatry w niższych warstwach atmosfery niosą na wschód, póki nie wylądują i nie wyklują się z nich małe. Dorosłe okazy znoszone są przez zachodni wiatr nad morze i czasami docierają aż na wybrzeża Alhanroelu.
Z grymasem wstrętu na ustach Sleet podszedł do jednego z pająków. Zwierzę leżało nieruchomo, tylko grube, kosmate nogi drgały mu lekko, niemal niewidocznie.
— Nie podchodź! — krzyknęła Ambergarde. — One całe są śmiertelnie trujące!
Wezwała nowicjuszkę, która spopieliła pająka miotaczem energii. Tłumaczyła dalej Valentine'owi:
— Przed lotem godowym te stworzenia w zasadzie nie są niebezpieczne, jedzą liście, słodkie owoce, rośliny. Lecz kiedy zrzucą jajeczka, zmieniają się, stają się groźne. Widzisz, co zrobiły z trawą. Będziemy musieli usunąć je wraz z ziemią lub nic nigdy już tu nie wyrośnie.
— Czy to się zdarza każdego roku? — spytał Valentine.
— Och, nie, dzięki Bogini! Większość ginie na morzu. Tylko raz na wiele lat docierają do wybrzeża. Lecz kiedy dotrą, jest to zawsze bardzo zła wróżba!
— Kiedy zdarzyło się to po raz ostatni? Ambergarde zawahała się, ale w końcu odpowiedziała:
— W roku śmierci twego brata, Lorda Voriaxa, panie.
— A przedtem?
Wargi przełożonej zadrgały.
— Nie pamiętam, panie. Być może dziesięć, być może piętnaście lat temu.
— Czy przypadkiem nie w roku śmierci Lorda Malibora?
— Panie… wybacz mi…
— Nie ma niczego do wybaczania — powiedział cicho Valentine. Odszedł od grupy ludzi, stanął i wpatrzył się w wypalone miejsca na trawniku. W Labiryncie Koronala podczas uczty zwala z nóg mroczna wizja Na Zimroelu pojawiają się zarazy niszczące zboża, na Alhanroelu wietrzne pająki przynoszą złą wróżbę. Kiedy we śnie wzywam matkę, dostrzegam obcą mi twarz. Nie ma najmniejszych wątpliwości, prawda? Nie, nie ma wątpliwości.
— Sleet!
— Panie?
— Znajdź Asenharta i każ mu przygotować flotę. Wypływamy, jak tylko da się najszybciej.
— Na Zimroel, panie?
— Najpierw na Wyspę, bym mógł naradzić się z Panią. Potem na Zimroel, tak.
— Valentinie? — spytał cicho jakiś słaby głos.
Był to głos Carabelli. Patrzyła przed siebie dziwnie nieruchomym wzrokiem, twarz miała bladą. Wydawała się niemal dzieckiem, małym przerażonym dzieckiem, którego duszę musnął nocą Król Snów.
— Co za zło rozprzestrzenia się po naszym świecie? — spytała ledwie słyszalnym głosem. — Co się z nami stanie, mój panie? Powiedz mi, co się z nami stanie?
KSIĘGA KRÓLÓW OCEANU
1
— Macie dotrzeć do Erstud Wspaniałego — oznajmił im instruktor. — I to przez otwarty teren, rozciągający się na południe od Drogi Pinitora. Broń: krótka pałka i sztylet. Przeszkody: siedem zwierząt tropiących — vourhain, malorn, zeil, kassaia, minmilitor, weyhant, zytoon. Wszystkie są niebezpieczne. Zaatakują i mogą zranić, oczywiście jeśli pozwolicie się im zaskoczyć.
Hissune ukrył się za grubym drzewem ghazan, tak sękatym i pokręconym, ze równie dobrze mogło mieć i dziesięć tysięcy lat. Obserwował z napięciem rozciągającą się przed nim długą, wąską dolinę. Cisza, spokój. Nie widział ani kolegów, z którymi odbywał trening, ani żadnego ze zwierząt.
Szedł trzeci dzień, a do przebycia miał jeszcze dwanaście mil. Widok najbliższego odcinka drogi nastrajał go raczej pesymistycznie: zbocze pokrywały luźne kawałki granitu, który z pewnością zacznie się pod nim obsuwać przy pierwszym kroku i nie przestanie, póki lawina nie spadnie na odległe dno doliny. Choć było to tylko jeszcze jedno ćwiczenie z całego cyklu, Hissune wiedział, że zginie tu całkiem prawdziwie, jeśli tylko zdarzy mu się popełnić błąd.