Выбрать главу

— Panie, twa matka Pani przybyła i pragnie spotkać się z tobą w Sali Szmaragdowej.

— Moja matka jest tu? Przecież miałem udać się do niej jutro, do Świątyni Wewnętrznej!

— Ona przybyła do ciebie — odparła niewzruszona Talinot Esulde.

Sala Szmaragdowa była studium w zieleni: zielone ściany z ornamentem wężowym, podłogi z zielonego onyksu, przezroczyste płyty zielonego jadeitu zastępujące szyby w oknach. Pani stała pośrodku pokoju, pomiędzy dwiema wielkimi tanigalami w donicach, pokrytymi oszałamiającymi kwiatami w kolorze metalicznej zieleni — znajdowały się tu tylko one. Valentine podszedł do niej szybko. Wyciągnęła ku niemu ręce, a kiedy zetknęły się ich palce, poczuł znajome drżenie energii, która promieniowała z matki, świętej siły będącej niczym strumień napełniający studnię, siły, której nabrała w ciągu lat najintymniejszych kontaktów z miliardami dusz mieszkańców Majipooru.

Wiele razy rozmawiał z matką we śnie, lecz nie widział się z nią od lat i nie był przygotowany na zmiany, jakie zaszły w niej od ich ostatniego spotkania. Nadal była piękna — czas nie zdołał tego zmienić — lecz lata otoczyły ją najdelikatniejszym z welonów, czarne włosy nie lśniły już jak niegdyś, ciepło w jej oczach mniej grzało, skóra na ciele wydawała się odrobinę obwisła. Postawę nadal miała jednak tak królewską jak niegdyś i — jak zwykle — ubrana była we wspaniałe białe szaty, za uchem miała kwiat, a na czole srebrną opaskę Pani; postać pełna wdzięku, majestatu, siły i niewyczerpanego współczucia.

— Matko! Wreszcie.

— Ileż to lat minęło, Valentinie. Ileż lat.

Delikatnie dotknęła twarzy, ramion, dłoni syna. Palce spoczęły na jego ciele delikatnie jak piórko, a jednak pozostawiły po sobie wibracje, tak wielka była zawarta w tej kobiecie siła. Świadomym wysiłkiem woli musiał przypominać sobie, że nie jest boginią, lecz istotą z krwi i kości, narodzoną z ciała, że dawno, dawno temu była żoną Najwyższego Doradcy Damidane'a, że urodziła dwóch synów, z których jednym był on, że niegdyś tuliła go do piersi, że radośnie słuchał jej cichych słów, że to ona wycierała mu buzię z ziemi, kiedy kończyły się zabawy i wracał do domu, że po burzach dzieciństwa płakał w jej ramionach, że czerpał od niej siłę i mądrość. Działo się to tak dawno temu, że niemal w innym życiu. Kiedy Bogini swym berłem wskazała rodzinę Najwyższego Doradcy Damidane'a i wyniosła Voriaxa na tron Koronala, tym samym wyniosła matkę Voriaxa na tron Pani na Wyspie i żadne z nich, nawet w rodzinie, nie było już traktowane jak zwykły śmiertelnik. Od tej chwili do dziś Valentine nie potrafił myśleć o matce po prostu jako o matce, ona bowiem miała na czole srebrną obręcz, mieszkała na Wyspie w majestacie Pani, a pociechą i mądrością, niegdyś przeznaczonymi dla niego, dzieliła się teraz z całym światem, patrzącym na nią z szacunkiem i nadzieją. A gdy po raz drugi Bogini skinęła berłem i na miejsce Voriaxa wyniosła jego, gdy on przestał być zwykłym człowiekiem i stał się prawdziwie mitycznym herosem, nadal zachował podziw i szacunek dla Pani, gdyż nie miał podziwu i szacunku dla swej osoby — jako Koronala i jako nie-Koronala — nie potrafił patrzeć na siebie z podziwem i szacunkiem, którym darzyli go inni, a którym on darzył matkę.

Jednak nim zwrócili się ku sprawom wyższym, przez chwilę rozmawiali prywatnie. Mówił jej, co wiedział o życiu jej siostry Galiary i brata, Saita ze Stee, o Diwisie, Mirigancie i córkach Voriaxa. Ona pytała go, czy odwiedza rodzinne posiadłości w Halanx, czy czuje się szczęśliwy na Zamku, czy nadal tak kochają się z Carabellą, są sobie tak bliscy. Napięcie powoli odpływało mu z duszy, zaczynał czuć się tak, jakby był kimś rzeczywistym, prawdziwym, jakimś pomniejszym książątkiem z Góry, odwiedzającym matkę, która osiedliła się daleko, lecz ciągle była spragniona wiadomości z domu. Lecz na dłuższą metę nie sposób było uniknąć prawdy o jej pozycji i kiedy rozmowa zaczęła stawać się nieszczera, prowadzona na siłę, powiedział już innym tonem:

— Powinnaś pozwolić się odwiedzić we właściwy sposób, matko. To nie wypada — Pani opuszcza Wewnętrzną Świątynię i pojawia się w Siedmiu Ścianach!

— Takie formalności nie byłyby mądre, nie w tej sytuacji. Dzieje się bardzo wiele, trzeba podjąć odpowiednie kroki.

— A więc otrzymałaś wieści z Zimroelu?

— Oczywiście. — Dotknęła obręczy. — To przynosi mi wszystkie wiadomości z szybkością, z jaką porusza się myśl. Och, Valentinie, jak nieszczęsna jest chwila naszego spotkania! Wyobrażałam sobie, że w trakcie objazdu przybędziesz tu szczęśliwy, a teraz gdy wreszcie przybyłeś, wyczuwam w tobie tylko ból, wątpliwości i strach przed tym, co ma nadejść.

— Co widzisz, matko? Co ma nadejść?

— Czy sądzisz, że znam sposób przepowiadania przyszłości?

— Z niezwykłą jasnością widzisz teraźniejszość. Sama powiedziałaś, że otrzymujesz wiadomości zewsząd.

— To, co widzę, jest niejasne, mgliste. Na świecie dzieją się rzeczy, których nie rozumiem. Porządek społeczny został powtórnie zagrożony. Koronal pogrążył się w rozpaczy. To widzę jasno. Czemu rozpaczasz, Valentinie? Czemu jest w tobie tyle strachu? Jesteś synem Damiandane'a, bratem Voriaxa, a on i nie znali rozpaczy, rozpacz nie ma też miejsca w mej duszy — sądziłam, że także i w twojej.

— Świat cierpi, czego dowiedziałem się zaraz po przyjeździe na Wyspę, a jego cierpienia ciągle się zwiększają.

— Czy to powód, by rozpaczać? Powinno to tylko wzmóc pragnienie, by go uleczyć, tak jak niegdyś już go uleczyłeś.

— A jednak po raz drugi za mych rządów widzę groźbę wiszącą nad Majipoorem. Rozumiem tedy — mówił dalej Valentine — że moje rządy do tej pory były nieszczęśliwe, a będą jeszcze gorsze, jeśli zarazy, plagi i paniczna migracja nie ustaną, lecz wzrosną. Boję się, że spadła na mnie jakaś klątwa.

Dostrzegł przez moment gniew w oczach matki, co po raz kolejny przypomniało mu o niezwykłej sile jej ducha, o stalowej dyscyplinie i bezgranicznym poświęceniu w sprawowaniu obowiązków, kryjących się za zasłoną ciepłej, łagodnej postaci. Na swój sposób była tak silną wojowniczką jak słynna Lady Thiin z dawnych czasów, walcząca na murach Wyspy przeciw Metamorfom. Ta Pani zdolna byłaby pójść w jej ślady, gdyby zaistniała taka konieczność. Wiedział, że nie tolerowała słabości w swych synach ani użalania się nad sobą, ani poczucia beznadziejności, bo sama nie miała żadnej z tych cech. Przypomniawszy sobie o tym wszystkim, poczuł także, jak część z jego najczarniejszych myśli znika i ulatuje.

Pani powiedziała łagodnie:

— Bierzesz winę na siebie bez żadnego powodu. Jeśli nad światem wisi klątwa, a sądzę, że tak jest, nie wisi ona znad szlachetnym i cnotliwym Koronalem, lecz nad nami wszystkimi. Nie masz powodu, by się wstydzić; zwłaszcza ty, Valentinie. Nie ty ściągnąłeś na nas tę klątwę — raczej jesteś najlepszym kandydatem, by ją uchylić. Lecz by to zrobić, musisz działać, i to szybko.

— A jakaż to klątwa?

— Dostałeś niegdyś srebrny diadem, taki sam jak mój. Czy zabrałeś go ze sobą w tę podróż? — spytała Pani, dotykając palcami czoła.

— Zawsze go mam przy sobie.

— A więc załóż go.

Valentine wyszedł z sali, zamienił kilka słów z czekającym za drzwiami Sleetem; wkrótce też pojawił się służący z wysadzaną drogimi kamieniami szkatułką, w której przechowywano diadem. Dostał go od Pani, gdy po raz pierwszy pojawił się na Wyspie jako pielgrzym, podczas lat spędzonych na wygnaniu. Dzięki niej, w połączeniu z umysłem matki, otrzymał ostateczny dowód na to, że prosty żongler z Pidruid i Lord Valentine, Koronal Majipooru, to jedna i ta sama osoba, dzięki niej bowiem, i dzięki matce, wróciły do niego wspomnienia dzieciństwa. Kapłanka Lorivade nauczyła go potem, jak dzięki diademowi może wejść w trans, podczas którego może sięgać umysłów innych ludzi. Od chwili powtórnego wstąpienia na tron Valentine prawie go nie używał, jako że diadem był symbolem władzy Pani, nie Koronala, a jedna Potęga Majipooru nie powinna wkraczać w kompetencje innej. Teraz znów założył go na czoło, a Pani — jak to się już raz zdarzyło na Wyspie dawno, dawno temu — nalała mu kielich ciemnego, słodkiego, smakującego przyprawami wina snów, które otwierało umysł dla innego umysłu.