Wypił je jednym haustem, ona także go skosztowała; czekali przez chwilę, aż ujawni się jego efekt. Valentine wszedł w trans najlepiej otwierający duszę. Pani ujęła jego dłonie, ciasno splotła swe pałce z jego palcami, by kontakt był jak najpełniejszy; w umyśle Valentine'a pojawiła się naraz taka rozmaitość obrazów i wrażeń zmysłowych, że zaskoczyła go i oszołomiła, choć przecież wiedział, czego może się spodziewać.
Właśnie tego od wielu lat doświadczała Pani każdego dnia, gdy wraz z kapłankami swego otoczenia wysyłała myśl w świat, ku poszukującym pomocy.
Nie dostrzegał indywidualnych umysłów — Majipoor był zbyt wielki i zbyt zaludniony, by tego rodzaju precyzja możliwa była bez największej koncentracji. Lecąc jak powiew ciepłego wiatru na termicznych prądach nieba, czuł tylko punkty, w których odbierał wrażenie: tu niepokój, tam strach, wstyd, poczucie winy, nagłe, bolesne niczym cios szaleństwo, wielki, szary płaszcz żalu. Nurkował, by dostrzec kształty duszy, czarne grzbiety połączone wstążkami szkarłatu, mocne ostre pręty, przewalające się gwałtowną falą pasy lśniącej, gęsto tkanej materii. Wzlatywał wysoko w spokojne królestwo nieistnienia, przelatywał nad ponurymi pustyniami emanującymi paraliżującym poczuciem izolacji, krążył nad lodowcami dusz i nad łąkami, w których każde źdźbło trawy promieniowało niezwykłym pięknem. Widział strefy zarazy, widział strefy głodu, strefy, którymi rządził chaos. Czuł narastającą w wielkich miastach falę strachu, czuł jakąś potęgę kotłującą się w oceanach jakby w rytm wielkich bębnów, czuł wyraźnie zbierające się nad Majipoorem zagrożenie, nadchodzące nieszczęście. Na świecie spoczął nieznośny ciężar — dostrzegł Valentine — gniotąc go powoli, lecz nieuchronnie, niczym zaciskająca się pięść. A wszędzie tam wiodła go jego matka, błogosławiona Pani, bez której roztopiłby się i zwęglił w ogniu uczuć bijących ze studni umysłu świata. Lecz ona nie odstępowała go, z łatwością przenosiła przez miejsca grozy i mroku, niosła aż do progu zrozumienia, które górowało nad nim tak, jak Wielkie Wrota Dekkereta w Normork, największe z wrót, brama bram, zamykana tylko w czasach, gdy zagrożony jest sam świat, góruje ona nad wszystkimi, którzy się do niej zbliżają, zmieniając ich w karłów. Lecz kiedy zbliżył się do progu zrozumienia, był sam, przekroczył go też samotnie.
Po drugiej stronie istniała tylko muzyka, muzyka uczyniona widzialną, drżący, rwany dźwięk rozciągający się nad przepaścią niczym najdelikatniejszy z wiszących mostów; wstąpił nań, dostrzegł plamy jaskrawych dźwięków na przepływającej w otchłani substancji, ostre jak sztylety wybuchy rytmicznych pulsacji w górze, ponad jego głową, i linie cofających się w nieskończoność czerwonych, fioletowych i zielonych łuków, śpiewających do niego znad horyzontu. Nagle wszystko ustąpiło jednemu wspaniałemu dźwiękowi, ciężarowi niemożliwemu do udźwignięcia, czarnemu upiorowi dźwięków — zawierającemu w sobie wszystkie tony — który przetoczył się przez świat, dusząc go bezlitośnie. I Valentine zrozumiał.
Otworzył oczy. Pani, jego matka, stała spokojnie pomiędzy dwiema wielkimi tanigalami, przypatrując się mu, uśmiechając się tak, jak mogła uśmiechać się do niego, gdy był jeszcze leżącym w kołysce dzieckiem. Zdjęła mu z głowy diadem i schowała do szkatułki.
— Widziałeś? — spytała.
— Jest tak, jak od dawna się obawiałem — odparł Valentine. — To, co dzieje się na Zimroelu, to nie odosobniony przypadek. Klątwa, tak, klątwa ciąży na nas wszystkich, od tysięcy lat. Mój czarownik, Vroon, powiedział kiedyś, że tu, na Majipoorze, dokonaliśmy wiele, lecz nie zapłaciliśmy za grzech pierworodny najeźdźców. Na koncie, powiedział, gromadzą się procenty. A teraz wystawiono nam rachunek. Nadchodzi czas kary, poniżenia, spłaty dawnych długów.
— Tak jest — przyznała Pani.
— Czy to, co dostrzegłem, to sama Bogini, matko? Tuląca świat do łona, tuląca go coraz mocniej i mocniej? I czy ten dźwięk, który słyszałem, tak straszliwie ciężki, czy to także ona?
— Obrazy, które dostrzegłeś, Valentinie, stworzyłeś ty sam. Ja widziałam inne. Bogini nie da się zredukować do czegoś tak konkretnego jak obraz. Lecz dostrzegłeś chyba istotę sprawy; tak, na pewno.
— Widziałem, jak Bogini odbiera nam swą łaskę.
— Bo odebrała. Lecz nie na zawsze.
— Masz pewność, że już nie jest za późno?
— Mam tę pewność.
Valentine milczał przez chwilę. Potem powiedział:
— Niech więc tak będzie. Widzę, czego trzeba dokonać i dokonam tego. Jakież to właściwe, że pojąłem wszystko w Siedmiu Ścianach, domu, który Lady Thiin zbudowała ku czci swego syna, gdy zmiażdżył on Metamorfów. Och, matko, matko! Czy zbudujesz mi taki gmach, kiedy zdołam naprawić dzieło Stiamota?
10
— Jeszcze raz — powiedział Hissune, obracając się twarzą ku Alsimirowi i drugiemu rycerzowi-kandydatowi. — Zaatakujcie mnie jeszcze raz. Ale równocześnie.
— Równocześnie? — spytał Alsimir.
— Równocześnie. Jeśli się zorientuję, że mnie oszczędzacie, przez miesiąc będziecie czyścić stajnie!
— Jak sobie z nami poradzisz, Hissunie?
— Wcale nie wiem, czy sobie poradzę. Tego właśnie muszę się dowiedzieć. Atakujcie, to zobaczymy.
Cały był oślizgły od potu, serce waliło mu jak miotem, ale ciało miał rozluźnione, kontrolował je doskonale. Przychodził do sali gimnastycznej — jaskini pogrążonej w ziemi pod wschodnim skrzydłem Zamku — codziennie, przynajmniej na godzinę, niezależnie do tego, jak wiele miał obowiązków.
Hissune wierzył, że bardzo ważne jest, by ćwiczyć i rozwijać ciało, by stawać się coraz silniejszym i — choć zawsze był zręczny — także coraz zręczniejszym. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że nie ćwicząc, nie miałby także okazji do zrealizowania swych ambicji. Wszyscy książęta Góry Zamkowej byli atletami i ze sportu uczynili religię, bezustannie wypróbowując nawzajem swe umiejętności: wyścigi wierzchowców, turnieje, biegi, zapasy, polowanie, wszystkie te starożytne, proste rozrywki, którym Hissune mieszkający w Labiryncie nie miał okazji ani ochoty się oddawać. Lord Valentine rzucił go w towarzystwo tych potężnych, energicznych mężczyzn i Hissune zdawał sobie sprawę, że musi im stawić czoło na ich własnym gruncie, jeśli ma wyrobić sobie pozycję w tym towarzystwie.
Oczywiście w żaden sposób nie mógł zmienić swego drobnego, delikatnego ciała w potężne i muskularne, takie, jakie mieli na przykład Diwis, Elidath lub Stasilane. Oni byli potężni, on nigdy taki nie będzie. Lecz może celować w innych dyscyplinach. Na przykład walka na kije — przed rokiem nawet o niej nie słyszał, a teraz, po wielu godzinach treningu, był już niemal mistrzem. Potrzebne w niej było bystre oko i zręczność, a nie przygniatająca siła fizyczna. W jakiś sposób stanowiło to metaforę całego jego podejścia do życia.
— Gotów! — krzyknął.
Stał na lekko rozstawionych nogach, spokojny, lecz gotowy na przyjęcie ataku. Ręce miał wyciągnięte, a kij — lekki, delikatny, zrobiony z drzewa kwiatu nocy z plecionym uchwytem na jednym końcu — spoczywał na wyprostowanych przedramionach. Patrzył raz na jednego przeciwnika, raz na drugiego. Obaj byli od niego wyżsi — Alsimir o kilka cali, a przyjaciel Alsimira, Stimion, o kilkanaście. Lecz on był szybszy. Żaden z nich nie potrafił dotknąć go dziś rano ani razu. Ale dwóch na jednego… to już zupełnie inną historia.