Z kwaśnym uśmiechem Diwis zapytał:
— A o co właściwie chodzi? Czyżby ktoś dostrzegł dwugłową miluftę lecącą na północ?
— Jeśli masz na myśli, że nadszedł czas złych wróżb, odpowiedź brzmi “tak”. — Elidath był bardzo poważny.
— Co się stało? — spytał Stasilane.
Regent postukał palcem w leżący na biurku plik papierów.
— Dwie ważne rzeczy. Po pierwsze, przyszły nowe raporty z zachodniego Zimroelu; sprawy wyglądają poważniej, niż się nam zdawało. Wszystkie ziemie przylegające do Rozpadliny, od Mazadonne i okolic do terenów za zachód od samego Dulorn, ogarnął niepokój. Sytuacja jest coraz gorsza. Uprawy giną od tajemniczych chorób, brakuje żywności, setki tysięcy, być może miliony ludzi ruszyły w stronę wybrzeża. Miejscowi urzędnicy robią, co mogą, by w trybie nagłym zarekwirować zapasy z regionów, do których klęska nie dotarła — najwyraźniej nic niezwykłego nie dzieje się wokół Tilomon i Narabal, także farmy wokół Ni-moya i Khyntor nie zostały w sposób znaczący dotknięte chorobami roślin — lecz odległości są tak wielkie, a wszystko stało się tak nagle, że niewiele udało się im na razie dokonać. Jest także sprawa jakiegoś dziwnego nowego kultu, który pojawił się na terenach nawiedzonych przez klęską, czegoś związanego z modłami do smoków morskich…
— Co? — Stasilane aż zbladł ze zdumienia.
— Wiem, jak idiotycznie to brzmi — mówił dalej Elidath. — Z raportów wiadomo jednak, że głosi się, jakoby smoki morskie były bogami, że oświadczyły, iż świat dobiegł końca czy coś równie idiotycznego i…
— To nie jest nowy kult — powiedział cicho Hissune. Obecni jak jeden mąż zwrócili się w jego kierunku.
— Wiesz, o czym mowa? — spytał Diwis. Hissune przytaknął skinieniem głowy.
— Słyszałem o tym coś niecoś, kiedy jeszcze mieszkałem w Labiryncie. Nic pewnego… szepty w ciemnych kątach, jakieś opowieści, nikt nie traktował tego szczególnie poważnie… o ile wiem. Wszystko dotyczyło wyłącznie niższych klas, takie coś, o czym opowiada się za plecami władzy. Niektórzy z moich przyjaciół trochę o tym wiedzieli, może nawet więcej niż trochę, choć nigdy w nic mnie nie wtajemniczyli. Pamiętam, że bardzo dawno temu wspomniałem o tym mojej matce, a ona rzekła, że to niebezpieczna bzdura i powinienem trzymać się od tego jak najdalej. Posłuchałem. Myślę, że wszystko zaczęło się wśród Liimenów, dawno temu i powoli rozprzestrzeniało wśród najniższych warstw społecznych; teraz wyznawcy wyszli wreszcie z podziemia, pewnie z powodu nowych kłopotów.
— A o co w ogóle w tym chodzi? — spytał Stasilane.
— Jest mniej więcej tak, jak powiedział Elidath. Pewnego dnia smoki wyjdą na brzeg, przejmą rządy, skończą z nieszczęściami i cierpieniem.
— Jakimi nieszczęściami? Jakim cierpieniem? — zdumiał się Diwis. — Nie wiem nic o wielkim cierpieniu i nieszczęściach na tym świecie, chyba że mówisz o skargach i narzekaniach Zmiennokształtnych, ale oni…
— Czyżbyś sądził, że życie kończy się na Górze Zamkowej? — spytał Diwisa Hissune.
— Sądzę, że nikogo nie zostawia się bez pomocy, że wszystkim zapewnia się zaspokojenie podstawowych potrzeb, że ludziom żyje się szczęśliwie i…
— To prawda, Diwisie. Ale niektórzy mieszkają w zamkach, a inni zmiatają z dróg odchody wierzchowców, niektórzy mają wielkie posiadłości, a inni żebrzą na rogach ulic, niektórzy…
— Daj spokój. Nie mam zamiaru wysłuchiwać od ciebie wykładu o nierównościach społecznych!
— Więc wybacz mi, że cię znudziłem — odparł ostro Hissune.
— Miałem wrażenie, iż chcesz się dowiedzieć, skąd wzięli się ludzie czekający, aż królowie oceanu wybawią ich od trudów i cierpień.
— Królowie oceanu? — zainteresował się Elidath.
— Ci, którzy je czczą, nazywają tak smoki morskie.
— Doskonale — stwierdził Stasilane. — Mamy głód na Zimroelu, a wśród klas niższych rozprzestrzenia się niepokojąca religia. Czy to te dwie ważne wieści, o których wspomniałeś? Elidath potrząsnął głową.
— To dwie strony tego samego problemu. Druga istotna sprawa dotyczy Lorda Valentine'a. Otrzymałem wieści od Tunigorna, który jest bardzo przygnębiony. Tunigorn twierdzi, że podczas wizyty u swej matki na Wyspie Koronal miał coś w rodzaju objawienia, jest w wyjątkowo wzniosłym, co najmniej dziwnym nastroju i jego czynów zupełnie nie da się przewidzieć.
— Wiesz, jakiego rodzaju było to objawienie? — spytał Stasilane.
— W transie, wiedziony przez Panią — wyjaśnił Elidath — Valentine miał wizję, która objawiła mu, że problemy rolnicze na Zimroelu oznaczają gniew Pani.
— A któż ośmieliłby się twierdzić coś innego? — krzyknął Stasilane. — Tylko co to ma wspólnego…
— Według Tunigorna Valentine jest zdania, że choroby zbóż i niedostatek żywności — a wiemy, że są one znacznie poważniejsze, niż pozwalały się tego domyślać pierwsze raporty — mają określone nadnaturalne źródła…
Diwis powoli pokręcił głową i prychnął pogardliwie.
— …mają określone nadnaturalne źródła, będąc w istocie karą nałożoną na nas przez Boginię za to, że w ciągu wieków źle traktowaliśmy Metamorfów.
— Przecież to nic nowego — przemówił znów Stasilane. — Valentine powtarza coś takiego od lat.
— Najwyraźniej jest w tym jednak jakiś nowy element — powiedział z naciskiem Elidath. — Tunigorn twierdzi, że od czasu tego objawienia Valentine trzyma się w odosobnieniu, spotyka się wyłącznie z Panią i z Carabellą, a czasami z tym czarownikiem, Vroonem, i Tisaną. Zarówno Sleetowi, jak i Tunigornowi trudno dostać się przed jego oblicze, a kiedy już się z nim spotykają, omawiane są wyłącznie zwykłe, rutynowe działania. Tunigorn twierdzi, że Valentine sprawia wrażenie opętanego jakąś ideą, czymś zupełnie zdumiewającym, o czym nie chce z nimi rozmawiać.
— Nie pasuje to do Valentine'a, którego znam — oświadczył ponuro Stasilane. — Można o nim wiele powiedzieć, ale nigdy nie zachowywał się irracjonalnie. Brzmi to tak, jakby nagle ogarnęła go jakaś gorączka.
— Albo jakby znów go podmieniono — zauważył Diwis.
— Czego właściwie obawia się Tunigorn? — spytał Hissune. Elidath wzruszył ramionami.
— Sam nie wie. Twierdzi, że Valentine mógł wpaść na jakiś naprawdę dziwny pomysł, któremu on i Sleet z pewnością by się sprzeciwili. Ale nie mówi, jaki mógłby być ten pomysł. — Elidath podszedł do globusa i palcem dotknął świecącego na czerwono światełka, oznaczającego miejsce, w którym właśnie przebywał Valentine. — Jest nadal na Wyspie — ciągnął — ale wkrótce odpływa na ląd. Wyląduje w Piliploku, następnie ma płynąć w górę Zimni do Ni-moya, a potem udać się na dotknięte głodem terytoria na zachodzie. Tunigorn podejrzewa jednak, że zdecydował się zmienić plany, że ma obsesję na temat zemsty Bogini i może planować coś o charakterze duchowym, głodówkę, pielgrzymkę, restrukturyzację społeczeństwa, po której czynniki świeckie stracą swój prymat…
— A co będzie, jeśli ma coś wspólnego z tym kultem smoków? — przerwał mu Stasilane.
— Nie wiem. To może być wszystko. Mówię wam tylko, że Tunigorn wydawał się wyjątkowo zaniepokojony, naciskał, bym dołączył do objazdu tak szybko, jak to tylko możliwe, w nadziei, że może zdołam powstrzymać go przed jakimś pochopnym krokiem. Myślę, że może mi się udać tam, gdzie nie udało się nikomu, nawet Tunigornowi.
— Co? — krzyknął Diwis. — Przecież jest o tysiące mil stąd! Jak spodziewasz się go…
— Wyjeżdżam za dwie godziny — odparł Elidath. — Sztafeta szybkich ślizgaczy powiezie mnie na zachód przez doliny Glayge do Treymone; zająłem już łódź, która zabierze mnie na Zimroel drogą południową, wzdłuż Archipelagu Rodamaun. Tymczasem Tunigorn będzie próbował opóźnić wyjazd z Wyspy tak dalece, jak to tylko możliwe, a jeśli uzyska pomoc admirała Asenharta, sprawi, że podróż z Wyspy do Piliploku będzie bardzo powolna. Przy odrobinie szczęścia mogę dotrzeć do Piliploku w jakiś tydzień po Koronalu; być może nie będzie jeszcze za późno, by przemówić mu do rozsądku.