— Nie masz szans zdążyć na czas — stwierdził Diwis. — Nim przepłyniesz Morze Wewnętrzne, on będzie już w pół drogi do Ni-moya.
— Muszę spróbować. Nie mam wyboru. Gdybyś wiedział, jaki zaniepokojony był Tunigorn, jak bał się, że Valentine może coś pochopnie uczynić…
— A rząd? — spytał cicho Stasilane. — Co z rządem? Jesteś regentem, Elidathu. Nie mamy Pontifexa, twierdzisz, że Koronal oszalał na punkcie jakieś wizji, a teraz proponujesz jeszcze zostawić Zamek bez przywódcy?
— W wypadku gdy regent musi opuścić Zamek, może powołać Radę Regencyjną do rozpatrywania spraw, które normalnie znajdują się w jurysdykcji Koronala. To właśnie mam zamiar zrobić.
— A skład rady? — zainteresował się Diwis.
— Rada będzie składała się z trzech osób. Z ciebie, Diwisie, Stasilane'a oraz ciebie, Hissunie.
Zdumiony, Hissune wyprostował się w krześle.
— Mnie?!
Elidath uśmiechnął się.
— Muszę przyznać, że z początku nie rozumiałem, dlaczego Koronal zdecydował się tak szybko awansować młodzieńca z Labiryntu na tak wysoką pozycję w samym centrum władzy, lecz powoli pojąłem jego intencje, zwłaszcza w świetle tego kryzysu. My, mieszkańcy Góry, straciliśmy zdolność rozumienia rzeczywistości Majipooru. Siedzimy sobie spokojnie na szczycie Góry Zamkowej, a koło nas rodzą się tajemnice, z których istnienia nie zdajemy sobie nawet sprawy. Słyszałem, jak powiedziałeś, Diwisie, że na Majipoorze wszyscy są szczęśliwi, z wyjątkiem może Metamorfów, i przyznaję, że sam też w to wierzyłem, lecz najwyraźniej wśród nieszczęśliwców zrodziła się religia, a my nie mieliśmy o tym zielonego pojęcia. Skądś wzięła się prawdziwa armia maszerująca na Pidruid w imię nie znanych nam bogów. — Spojrzał na Hissune'a. — Są rzeczy, Hissunie, które ty wiesz, a których my musimy się dopiero nauczyć. Podczas mej nieobecności, wraz z Diwisem i Stasilane'em będziesz podejmował decyzje — wierzę, że rady twe okażą się mądre. Co na to powiesz, Stasilanie?
— Moim zdaniem mądrze wybrałeś.
— A ty, Diwisie?
Twarz Diwisa płonęła z trudem powstrzymywaną furią.
— Co mogę powiedzieć? To ty podejmujesz decyzje. Wyznaczyłeś członków rady, a ja muszę się zgodzić z twym wyborem, prawda? — Powstał sztywno i wyciągnął dłoń ku Hissune'owi. — Moje gratulacje, książę? W ciągu krótkiego czasu doskonale przysłużyłeś się… samemu sobie.
Hissune spojrzał w oczy Diwisa i nie opuścił wzroku.
— Z radością będę służył w radzie wraz z tobą, książę — powiedział niezwykle formalnie. — I będę brał przykład z twej mądrości. — Po czym ujął wyciągniętą ku niemu dłoń.
Odpowiedź, której zamierzał udzielić Diwis, najwyraźniej utknęła mu ością w gardle. Powoli cofnął dłoń, którą ściskał Hissune, spojrzał na niego wściekle i wyszedł z sali.
11
Wiatr wiał z południa, mocny, gorący; tego rodzaju wiatr kapitanowie statków łowców smoków nazywali “Przesłaniem”, wiał on bowiem od pustynnego Suvraelu, na którym mieszkał Król Snów. Był to wiatr wysuszający duszę, spalający serce, lecz Valentine nie zwracał nań najmniejszej uwagi, śniąc o tym, czego miał jeszcze dokonać. Przez ostatnie dni godzinami stał na królewskim pokładzie “Lady Thiin”, wypatrując na horyzoncie pierwszych oznak zbliżającego się lądu i nie zauważając nawet szarpiących mu szatę silnych, ostrych, suchych powiewów Przesłania.
Podróż z Wyspy na Zimroel wydawała się nie mieć końca. Asenhart mówił o przeciwnych prądach i wiatrach, o konieczności skrócenia żagli i obrania drogi ciągnącej się bardziej na południu. Valentine, nie będąc żeglarzem, nie mógł się z nim sprzeczać, lecz pomału tracił cierpliwość, w miarę jak mijały dni, a zachodni kontynent wydawał się wcale nie przybliżać. Kilkakrotnie już musieli zmieniać kurs, by ominąć stada smoków, których po tej stronie Wyspy było mnóstwo. Niektórzy ze Skandarów z załogi twierdzili, że to największa migracja od pięciu tysięcy lat. Niezależnie od tego, czy była to prawda, czy nie, smoków rzeczywiście nie brakowało, woda aż się od nich gotowała — przerażający widok; podczas swego ostatniego, tak nieszczęśliwie zakończonego rejsu, kiedy to smok staranował po prostu “Brangalyn” kapitana Gorzvala, Valentine nie dostrzegł niczego nawet choć trochę podobnego.
Zazwyczaj smoki pływały w grupach po trzydzieści, pięćdziesiąt sztuk, oddalonych wiele mil od siebie. Od czasu do czasu widywano jednak pojedyncze, wielkie okazy, prawdziwych królów wędrujących samotnie, szybko, jakby pogrążonych w ważkich medytacjach. Jednak po pewnym czasie nie spotkano już żadnych smoków, ani wielkich, ani małych, wiatr wzmógł się, a flota pomknęła ku Zimroelowi.
Pewnego dnia z bocianiego gniazda rozległ się krzyk: Piliplok na horyzoncie! Piliplok!
Wielki port pojawił się nagle, oszałamiający i wspaniały w swym onieśmielającym ogromie, zbudowany na wysokim, południowym brzegu uchodzącego w tym miejscu do morza Zmiru. Tu, gdzie nieprawdopodobnie szeroka rzeka zaczerniała morskie wody na setki mil szlamem, wymywanym z samego serca kontynentu, stało miasto liczące sobie jedenaście milionów mieszkańców, zbudowane według sztywnych, skomplikowanych, bezkompromisowych, genialnych planów, idealne łuki alej przecinane szprychami bulwarów, rozchodzących się od nabrzeża. Valentine pomyślał, że trudno jest pewnie pokochać Piliplok, mimo piękności szerokiego, przyjaznego wędrowcom portu, a jednak kiedy tak stał i patrzył, dostrzegł swego towarzysza, Skandara Zalzana Kavola, urodzonego w Piliploku, patrzącego na miasto z czułym wyrazem zachwytu i radości na ponurej, smutnej twarzy.
— Nadpływają statki łowców smoków! — krzyknął ktoś, gdy “Lady Thiin” zbliżyła się nieco do brzegu. — Patrzcie, jest ich chyba cala flota!
— Valentinie, spójrz, jakie śliczne — szepnęła stojąca obok Koronala Carabella.
Rzeczywiście, były śliczne. Aż do tej chwili Valentine nie podejrzewał nawet, by statki, na których żeglarze z Piliploku wyruszali na polowania na smoki, można było nazwać ładnymi. Wyglądały dziwnie: pękate kadłuby, dekorowane obrzydliwymi figurami na dziobach, groźnymi, ostrymi ogonami na rufach., a na burtach namalowane jaskrawą farbą rzędy kłów — pojedynczo wyglądały odstręczająco, barbarzyńsko. Lecz cała ich wielka flotylla — a miało się wrażenie, że wszystkie kotwiczące w Piliploku wypłynęły na spotkanie okrętowi Koronala — pełna była jakiegoś dziwnego dostojeństwa. Wzdłuż linii horyzontu żagle, czarne w szkarłatne pasy, wydymały się na wietrze jak flagi wciągnięte na maszt z okazji wielkiej uroczystości.
Kiedy zbliżyły się, otoczyły okręt władcy według jakiegoś z pewnością dokładnie przemyślanego planu. Wzdłuż burt pojawiły się proporce w kolorach Koronala: zielonym i złotym, a w powietrzu rozległ się niesiony wiatrem okrzyk: “Valentine! Lord Valentine! Pozdrowienia Lordowi Valentine!”
Zupełnie inne powitanie, pomyślał z humorem Valentine, niż podczas poprzedniej wizyty w Piliploku. Wtedy on, Zalzan Kavol i reszta żonglerów wędrowali od jednego kapitana do drugiego, próbując bez powodzenia skłonić któregoś do zabrania ich na Wyspę Snu. Zdołali wreszcie wynająć najmniejszy, najbardziej zaniedbany i najbardziej pechowy ze statków. Lecz od tamtej chwili wiele się zmieniło.