— Pojadę tam. W pielgrzymce pokory, rozpoczynając tym akt pojednania.
— Panie! — Głos Sleeta załamał się. Valentine spojrzał na niego z uśmiechem.
— Proszę, mów. Przytocz wszystkie argumenty przeciw temu planowi. Od tygodni oczekuję długiej, gorzkiej dyskusji z wami trzema, teraz chyba przyszedł na nią czas. Lecz pozwólcie mi powiedzieć jedno: kiedy już skończycie, i tak pojadę do Piurifayne.
— Nic cię nie przekona? — spytał Tunigorn. — Mówimy o niebezpieczeństwie, o naruszeniu protokołu, o możliwych wrogich reakcjach politycznych i…
— Nie, nie, nie. Nic nie jest w stanie mną wstrząsnąć, tylko klękając przed Danipiur, mogę położyć kres nieszczęściom szerzącym się na Zimroelu.
— Czy jesteś pewny, panie — zabrał głos Deliamber — że będzie to aż tak proste?
— W każdym razie trzeba spróbować. Tego jestem pewien. Nie potraficie zmienić mego postanowienia.
— Panie — powiedział Sleet — to Zmiennokształtni czarami pozbawili cię tronu, o ile dobrze pamiętam i ty chyba także. Teraz świat pogrąża się w szaleństwie, a ty zamierzasz oddać się w ich ręce, w ich własnych, nieprzebytych lasach. Czy wydaje ci się to…
— Rozsądne? Nie. Konieczne? Tak, Sleecie, tak. Jeden Koronal mniej czy więcej nie stanowi różnicy. Jest wielu, którzy mogą zająć moje miejsce i rządzić równie dobrze, jeśli nie lepiej. Liczy się tylko przeznaczenie Majipooru. Muszę jechać do Ilirivoyne.
— Błagam cię, panie…
— To ja błagam ciebie — odparł Valentine. — Rozmawialiśmy na ten temat wystarczająco długo. Podjąłem decyzję.
— Pojedziesz do Piurifayne, panie — powiedział z niedowierzaniem Sleet. — Oddasz się w ręce Metamorfów.
— Tak — przytaknął Valentine. — Oddam się w ręce Metamorfów.
KSIĘGA PIĘKNEGO NIEBA
1
Millilain na zawsze zapamiętała dzień, w którym pojawił się pierwszy z nowych Koronalów, tego właśnie bowiem dnia zapłaciła pięć koron za dwie smażone kiełbaski.
Było południe. Szła spotkać się z mężem, Kristofonem, w jego sklepie na esplanadzie koło Mostu Khyntor. Zaczął się trzeci miesiąc “braków”; tego właśnie słowa używali wszyscy mieszkańcy Khyntor: “braki”, lecz Millilain w myślach stosowała odpowiedniejsze określenie: “głód”. Wprawdzie nie umierało się z głodu — jeszcze nie — ale nikt też nie jadł do syta, a sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Wczoraj wieczorem jedynym ich posiłkiem był poridż, który Kristofon przyrządził z calimbotów i odrobiny korzeni ghumba, dzisiaj zjedzą pudding ze stajji, a jutro… kto wie? Kristofon zaczął przebąkiwać coś o tym, że w Parku Prestimiona łatwo można upolować małe zwierzątka: drole, mintuny, coś w tym rodzaju. Filet z mintuna? Pieczona pierś drola. Później przyjdzie najprawdopodobniej czas na pieczeń jaszczurczą. Z gotowanymi liśćmi drzewa kabaczkowego zamiast sałatki.
Bulwarem Ossiera dotarła do miejsca, w którym przechodził on w Trakt Zimru prowadzący ku esplanadzie. Kiedy mijała biura Straży, dobiegł ją wyraźny i niezwykle kuszący zapach smażonych kiełbasek.
Mam halucynacje, pomyślała. A może śnię?
Niegdyś na esplanadzie widywało się kilkunastu, sprzedawców kiełbasek naraz. Od kilku tygodni Millilain nie spotkała ani jednego. Ostatnio trudno było w ogóle dostać mięso, podobno na ranczach zachodu bydło zdychało z braku paszy, a transporty z Suvraelu, gdzie, jak się zdaje, wszystko było w porządku, nie docierały z powodu smoków atakujących statki na najbardziej uczęszczanych szlakach żeglugowych.
Lecz zapach tych kiełbasek wydawał się najzupełniej autentyczny. Millilain stanęła i rozejrzała się wokół, szukając jego źródła.
Tak! Tam!
Nie miała halucynacji. Nie śniła. Nieprawdopodobne to i zdumiewające, ale na esplanadzie pojawił się autentyczny sprzedawca kiełbasek, mały, przygięty do ziemi Liimen z pogiętym wózkiem; długie, czerwone kiełbaski wisiały, nabite na rożen, nad gorącymi węgielkami. Stał tak sobie, jakby nigdy nic. Jakby nie było “braków”. Jakby sklepy z jedzeniem otwarte były dłużej niż trzy godziny dziennie; ostatnio mniej więcej tyle zajmowało wyprzedanie całego towaru.
Millilain pobiegła.
Inni także zaczęli biec. Ze wszystkich stron ludzie pędzili w kierunku handlarza, jakby rozdawał dziesięciorojalówki. Oczywiście to, co miał do sprzedania, było cenniejsze niż najpiękniej lśniąca srebrna moneta.
Biegła, jak jeszcze nigdy w życiu, machała rękami, wysoko podnosiła nogi. Co najmniej setka ludzi galopowała pędem w stronę Lumena i jego wózka. Nie wystarczy mu kiełbasek dla wszystkich, lecz ona była najbliżej, ona pierwsza go dostrzegła, ona była najszybsza ze wszystkich. Tuż za jej plecami biegła długonoga Hjortka, a z boku, postękując, doganiał ich Skandar w absurdalnym, eleganckim garniturze. Czy ktoś z nas kiedyś wyobrażał sobie, pomyślała, że ludzie będą ścigać się, kto pierwszy dobiegnie do ulicznego handlarza kiełbasek?
Braki — głód — zaczęły się gdzieś na zachodzie, w okolicach Rozpadliny. Najpierw wydawały się Millilain czymś nieważnym, niemal nierealnym, wszystko działo się bowiem tak daleko, w miejscach, które same w sobie były dla niej nierealne. Nigdy nie wyjechała na zachód dalej niż do Thagobar. Kiedy pojawiły się pierwsze raporty, czuła coś w rodzaju abstrakcyjnego współczucia dla ludzi z Mazadone, Dulorn i Falkynkip, o których mówiono, że głodują, ale trudno jej było zrozumieć, że dzieje się to rzeczywiście — w końcu przecież na Majipoorze nikt nigdy nie był głodny — i kiedy przychodziły wieści o kolejnych kryzysach: rozruchy, masowe migracje, zdarzenia te wydawały się jej odległe nie tylko w przestrzeni, lecz także i w czasie. Nie potrafiła uświadomić sobie, że dzieje się to tu i teraz; miały one posmak historii, niczym coś, co działo się, powiedzmy, w czasach Lorda Stiamota, tysiące lat temu.
Lecz później zaczęła sobie uświadamiać, że w sklepach, w których zwykle robiła zakupy, brakuje czasami niyku, hingamortu i gleinu. To z powodu chorób roślin na zachodzie — tłumaczył sprzedawca — nie dostajemy już niczego z farm Rozpadliny, a z innych terenów trudno jest sprowadzić towary, no i wychodzi to drogo. Potem zaczęto nagle racjonować towary tak podstawowe jak rikka i stajja, choć uprawiano je na miejscu, a okoliczne farmy nie miały żadnych kłopotów. Tym razem tłumaczono, że nadwyżki żywności wysyła się do regionów objętych zarazą; wszyscy musimy zgodzić się na wyrzeczenia w czasach tak trudnych, i tak dalej, i tak dalej — głosił imperialny edykt. Potem przyszła wiadomość, że niektóre z chorób roślin pojawiły się także w prowincji Khyntor i na wschód od Khyntor aż po Ni-moya. Racje thuyolu, rikki i stajji obcięto o potowe, lusavender w ogóle przestał pojawiać się w sklepach, zaczęły się kłopoty z mięsem. Mówiło się o transportach z Alhaniroelu i Suvraelu, gdzie wszystko było najwyraźniej w porządku, ale Millilain zdawała sobie sprawę, że to wyłącznie plotki. Nie istniała flota handlowa tak wielka, by przetransportować żywność w ilościach mających jakieś praktyczne znaczenie, ale nawet gdyby istniała, transport kosztowałby zbyt wiele.
— Wszyscy umrzemy z głodu — powiedziała Kristofonowi.
Braki w zaopatrzeniu pojawiły się wreszcie także w Khyntor.
Kristofon nie wierzył, by ktoś miał rzeczywiście umrzeć. Jak zawsze był optymistą. “Jakoś sobie poradzimy” — powiedział. Jakoś. A tymczasem setka ludzi biegła ku ulicznemu sprzedawcy smażonych kiełbasek.