Od trzech dni jedziemy ślizgaczami z Piliploku na południowy wschód, w stronę Steiche. Słyszałem, jak wczoraj wieczorem ktoś powiedział, że od rzeki dzielą nas zaledwie dwa dni drogi, może mniej. Wczoraj sam Koronal i kilka osób z jego otoczenia wysforowali się przed karawanę. Zapewne dojeżdżają już na miejsce.
Jak zamierzają przebyć Steiche?
Tego nie wiem, ale…
— Teraz! Trzymajcie go!
W jednej szokującej chwili kontakt z Faraataą został zerwany. W ciemności pojawiły się dwie wielkie postacie i zaatakowały go. Y-Uulisaan, zaskoczony, nie przygotowany, aż sapnął ze zdumienia.
Dostrzegł, że atakuje go wielka wojowniczka, Lisamon Hultin, i okrutny, włochaty Skandar, Zalzan Karol. Vroon Deliamber trzymał się ostrożnie z daleka, macki splecione miał w skomplikowany wzór.
— Co wy właściwie sobie myślicie!? — krzyknął Y-Uulisaan. — To oburzające!
— Ależ oczywiście — odparła wesoło Amazonka. — Więcej niż oburzające.
— Macie mnie zaraz puścić!
— Niewielkie masz na to szansę, szpiegu — warknął Skandar.
Y-Uulisaan rozpaczliwie próbował wyrwać się z ich uścisku, ale w rękach tych istot był jak lalka. Nagle poczuł panikę i natychmiast stracił kontrolę nad swą formą. Nie potrafił jej utrzymać, choć zmiana kształtu była najlepszym dowodem jego winy. Trzymali go, a on skręcał się i wił, i zmieniał gwałtownie z jednego potwora w innego, był stworzeniem składającym się wyłącznie z pokręconych odnóży, był wielkim wężem. Nie mógł się uwolnić, kontakt z Faraataą pozbawił go energii w stopniu uniemożliwiającym zastosowanie zdolności defensywnych, na przykład szoku elektrycznego, więc tylko wrzeszczał i ryczał gniewnie, aż nagle Vroon przycisnął mackę do jego czoła. Y-Uulisaan poczuł oszołomienie, znieruchomiał i leżał, półprzytomny.
— Zabierzcie go do Koronala — rozkazał Deliamber. — Przesłuchamy go w obecności Lorda Valentine'a.
4
Jadąc w kierunku Steiche, na zachód, w awangardzie królewskiej karawany, Valentine obserwował, jak krajobraz wokół zmienia się z każdą chwilą, jak ponura, pustynna Gihorna tajemniczo przechodzi w tropikalną dżunglę Piurifayne. Za sobą pozostawił nadbrzeżne łańcuchy wydm i piach, nędzne kępki trawy o pędach ostrych jak brzytwa i małe, pokręcone, skąpo porośnięte żółtymi liśćmi drzewa. Tu ziemia nie była już tak piaszczysta, robiła się coraz ciemniejsza, coraz żyźniejsza, sprzyjająca orgii kwitnienia; w powietrzu nie czuło się też ostrego zapachu morza, stłumionego słodkim, egzotycznym zapachem dżungli. A jednak Valentine doskonale wiedział, że znajdują się w pasie przejściowym. Prawdziwa dżungla czekała na nich tam, na drugim brzegu Steiche, w królestwie mgły i dziwów; gęsta ciemnozielona ściana, tonące we mgle wzgórza i góry — takie było królestwo Zmiennokształtnych.
Rzekę osiągnęli na godzinę przed zmrokiem. Najpierw na brzeg zjechał ślizgacz Koronala, dwa pozostałe pojawiły się w chwilę później. Nakazano im zatrzymać się tuż przy pierwszym, a potem Valentine wysiadł i podszedł aż nad samą wodę. Miał powody, by doskonale pamiętać Steiche. Dotarł do niej podczas lat wygnania, kiedy wraz z przyjaciółmi-żonglerami uciekał przed gniewem Metamorfów z Ilirivoyne. Teraz, wpatrując się w bystry nurt, przypomniał sobie dawne czasy, szaleńczą ucieczkę przez błotniste Piurifayne, krwawą bitwę z ukrytymi w zasadzce w głębi dżungli Metamorfami; małych, podobnych do małpek leśnych braciszków, którzy ocalili ich, wskazując drogę ku Steiche. A potem przerażający, pechowy spływ tratwami po niespokojnych wodach, wśród głazów, bystrzyn i wodospadów, z nadzieją, że uda się dotrzeć bezpiecznie do Ni-moya…
Lecz tu nie było bystrzyn, spod wody nie wyglądały ostre głazy, brzeg nie był skalisty, wysoki. Rzeka toczyła swe wody szybko, lecz koryto jej było szerokie, umożliwiające przeprawę.
— Czy to naprawdę Steiche? — spytała Carabella. — Zupełnie nie przypomina rzeki, która naraziła nas na tak straszne niebezpieczeństwa.
Valentine skinął głową.
— To wszystko zostało na północy. Tu Steiche wydaje się bardziej… ugłaskana.
— Ale bynajmniej nie spokojna. Zdołamy się przeprawić?
— Musimy — oświadczył Valentine, przyglądając się dalekiemu zachodniemu brzegowi i leżącemu za nim Piurifayne.
Zmierzchało już, w coraz głębszym mroku prowincja Metamorfów wydawała się niedostępna, niepojęta, niezrozumiała. Koronal znów popadł w ponury nastrój. Czyżby rzeczywiście, myślał, ta dzika ekspedycja w dżunglę była niczym więcej niż głupotą? Absurdalną, naiwną, z góry skazaną na niepowodzenie? Być może. Być może jedynym skutkiem tej nie przemyślanej wyprawy będzie kpina i wstyd. Być może najlepiej zrobiłby rezygnując z korony, której nigdy tak naprawdę nie pragnął, oddając ją w ręce bardziej zdecydowanego, brutalniejszego człowieka?
Być może. Być może.
Dostrzegł, że z wody wypełzła na przeciwległy brzeg jakaś dziwna, oślizgła bestia. Szła powoli wzdłuż rzeki — długie, niekształtne stworzenie o bladoniebieskiej skórze i jednym wielkim, smutnym oku na szczycie topornego, gruszkowatego łba. Na oczach Valentine'a, litującego się nad jego brzydotą i niezgrabnością, zwierzę wsadziło pysk w błotnistą ziemię i zaczęło kiwać się w przód i w tył, jakby chciało wygrzebać sobie dziurę.
Zbliżył się Sleet. Valentine, zafascynowany tym, co widział, pozwolił mu czekać dłuższą chwilę w milczeniu, nim wreszcie obrócił się w jego stronę. Lecz gdy zwrócił uwagę na swego głównego doradcę, dostrzegł, że ma on na twarzy wyraz zmartwienia, a może nawet strachu.
— Mieliśmy zamiar rozbić tu obóz na noc, prawda, panie? I zaczekać do rana, nim stwierdzimy, czy ślizgacze zdołają poruszać się na wodzie tak bystrej jak ta?
— Tak. Tak to zaplanowałem.
— Z całym szacunkiem, panie, chciałbym prosić, byś rozważył możliwość przekroczenia rzeki dzisiaj, jeśli to tylko możliwe.
Valentine zmarszczył brwi. Czuł dziwną obojętność, jakby słowa Sleeta dobiegały go z bardzo daleka.
— O ile dobrze pamiętam, mieliśmy spędzić ranek, eksperymentując ze ślizgaczami, lecz przecież zamierzaliśmy czekać po tej stronie na resztę karawany i wkroczyć do Piurifayne dopiero wtedy, kiedy będziemy wszyscy. Czy tak?
— Tak, panie, ale… Valentine przerwał mu.
— A więc należałoby wydać rozkaz rozstawiania namiotów, prawda, Sleecie? — Koronal natychmiast zapomniał o rozmowie i znów obrócił się w stronę rzeki. — Widzisz to dziwne zwierzę na tamtym brzegu?
— Masz, panie, na myśli gromwarka?
— A więc tak się nazywa? Jak myślisz, co robi, dlaczego wtyka pysk w błoto?
— Powiedziałbym, że pragnie sobie wykopać norę. Żeby mieć się gdzie skryć, kiedy nadejdzie burza. One żyją w wodzie, panie, ale ten chyba doszedł do wniosku, że rzeka będzie zbyt wzburzona…
— Burza? — W głosie Valentine'a zabrzmiało zdziwienie.
— Tak, panie. Właśnie to próbowałem ci powiedzieć, panie. Proszę, spójrz na niebo.
— Jest ciemne. Nadchodzi noc.
— Panie, proszę, spójrz na wschód.
Valentine obrócił się i spojrzał w stronę Gihorny. Tam powinno już być niemal całkiem ciemno, o tej porze dnia należało oczekiwać, że niebo będzie szare, może nawet czarne, lecz nie — Valentine miał wrażenie, że słońce zachodzi na wschodzie, zupełnie wbrew naturze i to wśród dziwnych, pastelowych kolorów: pomarańczowożółtego i bladozielonego. Barwy wydawały się zbyt jaskrawe, niemal pulsujące. Świat jakby znieruchomiał w oczekiwaniu: słyszał szum płynącej wody, lecz poza nim nic, ani żegnającego dzień śpiewu ptaków, ani wysokiego dźwięku wydawanego przez małe, szkarłatne żabki drzewne, których żyły tu tysiące. Powietrze wydało mu się suche jak na pustyni, w każdej chwili gotowe wybuchnąć płomieniem.