Później nie widać już było niczego, natomiast słyszało się tylko wycie wichru i niezmienny, szarpiący nerwy stuk piasku uderzającego o osłony.
Valentine'a ogarniał powoli przedziwny spokój. Miał wrażenie, że ślizgacz kołysze się rytmicznie w przód i w tył, jednocześnie głęboko i gwałtownie szarpiąc się na boki. Zdał sobie sprawę, że to najprawdopodobniej silniki tracą moc na niestabilnej powierzchni wody i za moment pojazd z pewnością się przewróci.
— To przeklęta rzeka — powiedziała Carabella.
Tak, pomyślał Valentine. Najwyraźniej. Nad rzeką ciąży jakiś czar lub to ona sama jest złym duchem pragnącym go zniszczyć. A teraz utoniemy wszyscy, pomyślał. Ale był przedziwnie spokojny.
Rzeka, która raz miała mnie już w swej mocy, lecz z jakichś powodów pozwoliła mi wydostać się z matni, powiedział sobie, przez cały ten czas czekała na drugą szansę. I teraz wreszcie ją ma.
To było bez znaczenia. W ostatecznym rozrachunku nic nie miało znaczenia. Życie, śmierć, pokój, wojna, radość, smutek niczym się od siebie nie różniły, słowa bez sensu, zwykłe dźwięki, puste pochrząkiwanie. Valentine niczego nie żałował. Powołano go do służby, więc służył. Z pewnością starał się najlepiej, jak potrafił. Nie uchylał się przed żadnym zadaniem, ani razu nie zdradził zaufania, nie złamał danego słowa. A teraz powróci do Źródła, gdyż wiatr wzburzył dziką rzekę, która pożre ich wszystkich; niech tak będzie, przecież to bez znaczenia. Bez znaczenia.
— Valentinie!
Twarz… o milimetry od jego twarzy. Oczy wpatrzone w jego oczy. Głos wołający imię, które kiedyś chyba znał, powtarzający je: “Valentinie! Valentinie!”
Jakaś dłoń łapie go za ramię. Trzęsie nim, popycha. Czyja to twarz? Czyje oczy? Czyj głos? Czyja dłoń?
— Chyba jest w transie, Elidathu.
Inny głos. Wyższy, czystszy, dobiegający gdzieś z boku. Carabella? Tak, Carabella. Ale kto to taki Carabella?
— Tu brak powietrza! Piach zapchał otwory wentylacyjne — jeśli nie utoniemy, możemy się udusić!
— Zdołamy wyjść?
— Tak, przez właz bezpieczeństwa. Ale musimy go ocucić. Valentinie! Valentinie!
— Kim jesteś?
— To ja, Elidath. Co się z tobą dzieje?
— Przecież nic. Nic.
— Wydawałeś się na pół przytomny. Zaraz, pozwól, że ci rozepnę pas. Wstań, Valentinie. Wstań! Ślizgacz zatonie w ciągu pięciu minut.
— Ach!
— Valentinie, proszę, posłuchaj go. — Powiedział to drugi głos, ten wyższy, głos Carabelli. — Kręcimy się w kółko. Musimy opuścić pojazd, musimy dopłynąć do brzegu. To nasza jedyna szansa. Jeden Ślizgacz już zatonął, drugi znikł przed chwilą… och, Valentinie, proszę! Wstań! Odetchnij głęboko. Doskonale. I jeszcze raz. I jeszcze. No, podaj mi rękę… złap go za drugą, Elidathu, doprowadzimy go do włazu… doskonale, ruszaj się, Valentinie.
No tak. Musi się ruszyć. Valentine zdał sobie sprawę z tego, że na twarzy czuje delikatny prąd powietrza. Słyszał z góry szum uderzającego o Ślizgacz wiatru. Tak. Tak. Pełznij w górę, musisz się tu przecisnąć, stopę postaw tu, drugą tutaj… krok… i jeszcze jeden… przytrzymaj się ręką, podciągnij… podciągnij!
Pełzł w górę jak automat, nadal tylko częściowo świadomy tego, co się dzieje, aż wreszcie wspiął się po drabince na szczyt włazu bezpieczeństwa i wystawił głowę na zewnątrz.
Nagły powiew świeżego powietrza — gorącego, suchego, pełnego piasku — brutalnie uderzył go w twarz. Zachłysnął się, wciągnął piach w płuca, przełknął go, zacharczał i splunął. Nareszcie był w pełni przytomny. Trzymając się obramowania włazu, rozejrzał się wokół. Burza szalała, ciemność była nieprzenikniona, dziwny blask przygasł, w powietrzu nadal unosił się piach niesiony wiatrem z niesamowitą prędkością, jeden wściekły podmuch gonił z wyciem następny, drobiny kwarcu zatykały mu oczy, nos i usta.
Nie widział właściwie niczego. Znajdowali się gdzieś pośrodku rzeki, oba jej brzegi były jednak niewidoczne. Ślizgacz tkwił w wodzie krzywo, z jednym końcem uniesionym wysoko w powietrze, balansował w bardzo niepewnej pozycji, wynurzony niemal do połowy. Po innych nie pozostał żaden ślad. Valentine miał wrażenie, że widzi jakieś głowy nad powierzchnią wody, lecz nie mógł być tego pewien, piach bowiem przysłaniał wszystko, otwarcie oczu powodowało niewymowne cierpienia.
— Tu! Skacz, Valentinie! — krzyknął Elidath.
— Zaraz! — zawołał i obejrzał się. Carabella stała na drabinie tuż pod nim, blada, przestraszona, półprzytomna. Wyciągnął ku niej dłoń; uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła, że odzyskał przytomność. Wciągnął ją wyżej. Pomogła mu, odbijając się mocno; stanęła na krawędzi włazu, nie tracąc równowagi ani na chwilę, zręczna jak akrobatka, równie silna i sprawna jak wtedy, kiedy żonglerką zarabiała na życie.
Nie sposób było znieść dłużej dławiącego piachu. Ujęli się za dłonie i skoczyli.
Uderzyli w wodę jak w beton. W powietrzu tulił się do Carabelli, lecz siła uderzenia przy lądowaniu rozerwała uścisk. Valentine czuł, jak cały pogrąża się w wodzie; gwałtownie poruszył nogami, obrócił się i wypłynął. Wołał Carabellę, Elidatha, Sleeta, lecz nie słyszał żadnej odpowiedzi. Nawet tu nie było ucieczki przed piaskiem, padającym jak ciężki deszcz, zagęszczający wodę w jakiś szatański kisiel.
Mógłbym niemal przejść po niej do brzegu, pomyślał.
Po lewej dostrzegł ciemną sylwetkę ślizgacza, powoli pogrążającego się w nurcie Steiche; zamknięte w nim powietrze zwiększało jego pływalność; dziwna, gęsta woda podtrzymywała go na powierzchni, lecz pojazd z pewnością tonął. Valentine zdawał sobie sprawę, że kiedy wreszcie utonie, wywoła potężną falę, zaczął więc płynąć, cały czas rozglądając się za innymi.
Ślizgacz znikł mu z oczu. Fala uderzyła go brutalnie. Dostał się pod wodę, wypłynął na chwilę, znów zaczął tonąć — to uderzyła druga fala — poczuł wir ciągnący go do dna. Targał nim prąd, płuca płonęły; od wody, od piasku? Apatia, która ogarnęła go na pokładzie tonącego ślizgacza, znikła bez śladu, wierzgał, wił się, robił wszystko, byle tylko utrzymać się na powierzchni. Zderzył się z kimś w ciemności, chwycił go, lecz nie potrafił utrzymać, znów poszedł pod wodę. Tym razem dostał strasznych mdłości; myślał, że już nigdy nie wypłynie, ale poczuł, jak chwytają go silne dłonie i zaczynają holować. Przestał się wówczas szarpać, zrozumiał bowiem, że błędem jest rozpaczliwa walka z żywiołem. Zaczął oddychać głębiej, swobodnie unosił się na powierzchni. Dłonie zwolniły uścisk; człowiek, który go uratował, znikł, lecz Valentine dostrzegł, że jest blisko jednego z brzegów, więc ogłupiały ze zmęczenia zaczai płynąć, aż pod ciężkimi od wody butami poczuł dno.
Powoli, jakby maszerował przez rzekę syropu, ruszył w stronę lądu, wydostał się na błotnisty brzeg i upadł na twarz. Żałował, że nie może jak gromwark zakopać się w wilgotnej ziemi, ukryć się w niej aż do końca burzy.
Po jakimś czasie, kiedy mógł już normalnie oddychać, usiadł i rozejrzał się dookoła. W powietrzu nadal unosił się piach, nie był jednak już tak gęsty, by musiał zasłaniać twarz; wiatr wyraźnie się uspokajał. W odległości kilkunastu jardów od niego, w dół rzeki, leżał wyrzucony na brzeg Ślizgacz; po pozostałych dwu nie został nawet ślad. Na ziemi dostrzegł kilka bezwładnych postaci; nie wiedział, czy żyją. Z dala dobiegały go słabe, niezrozumiałe głosy. Nie miał pojęcia, na którym brzegu rzeki się znajduje, choć przypuszczał, że to raczej Piujrifayne niż Gihorna, gdyż wydawało mu się, że tuż za nim rozciąga się nieprzebyta ściana dżungli.