Powstał.
— Panie! Panie! — usłyszał.
— Sleet? Tu jestem!
Z ciemności wyłoniła się drobna, szczupła postać Sleeta. Była z nim Carabella, a nieco za nimi szedł Tunigorn. Carabella nie mogła powstrzymać drżenia, choć noc była ciepła, a powietrze stawało się coraz wilgotniejsze, w miarę jak cichł suchy, pustynny wiatr. Przytulił ją, próbował strzepnąć mokry piasek z jej ubrania, do którego, tak jak do jego płaszcza, przywarł on niczym schnący cement.
— Panie, straciliśmy dwa ślizgacze — zameldował Sleet. — Moim zdaniem utonęło w nich wielu ich pasażerów.
Valentine ponuro skinął głową.
— Tego się obawiałem. Ktoś jednak musiał przeżyć!
— Niektórzy ocaleli. Idąc do ciebie, słyszałem głosy. Wyrzuciło ich na oba brzegi rzeki i nie mam pojęcia, ilu ich jest. Jednak, panie, musisz przygotować się na straty. Tunigorn i ja widzieliśmy zwłoki, innych niewątpliwie porwał prąd i utonęli daleko stąd. Kiedy nadejdzie dzień, będziemy wiedzieli więcej.
— Oczywiście — przytaknął Valentine. Umilkł, usiadł po turecku na ziemi — raczej jak zmęczony robotnik niż władca — i przez długą chwilę milczał, bezmyślnie przesiewając piasek między palcami, jakby był to jakiś dziwny rodzaj śniegu, leżącego na ziemi kilkunastocalową warstwą. Jednego pytania nie miał odwagi zadać, lecz gnębiło go ono bezlitośnie, więc w końcu podniósł wzrok na Sleeta i Tunigorna. — Wiecie, co z Elidathem?
— Nie wiem, panie — odparł łagodnie Sleet.
— Nic? Zupełnie nic? Nikt go nie widział? Nie słyszał?
— Był obok nas w wodzie — przypomniała mu Carabella — nim zatonął ślizgacz.
— Tak. Pamiętam. Ale potem?
— Nic — odezwał się Tunigorn.
Valentine obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.
— Czyżbyście znaleźli jego ciało i próbowali to przede mną zataić?
— Na Panią, Valentinie, tak samo jak ty nie wiem, co się z nim stało! — wyrzucił z siebie Tunigorn.
— Tak. Tak. Wierzę ci. Przeraża mnie to, że nie znam jego losu. Wiesz, ile dla mnie znaczył, prawda?
— Sądzisz, że musisz mi o tym przypominać? — spytał Tunigorn.
Valentine uśmiechnął się smutno.
— Wybacz mi, stary przyjacielu — powiedział. — Ta noc, jak sądzę, nie sprzyja spokojowi mego umysłu. — Wilgotną, zimną dłonią Carabella przykryła jego dłoń, on z kolei przykrył jej dłoń swoją. Cichym głosem powtórzył: — Proszę, wybacz mi. Tunigornie. I wy, Sleecie, Carabello.
— Mamy ci wybaczyć, panie? — spytała zdumiona Carabella. — Co wybaczyć?
— Nie mówmy o tym, kochanie — poprosił, smutno potrząsając głową.
— Winisz się za wydarzenia minionej nocy?
— Winie się za bardzo wiele. To, co się dziś stało, jest tylko drobną cząstką tego, za co się winie, choć dla mnie to wielka katastrofa. Oddano mi świat pod opiekę, a ja poprowadziłem go ku zagładzie.
— Valentinie, nie! — krzyknęła Carabella, a Sleet powiedział:
— Panie, jesteś dla siebie o wiele za surowy.
— Doprawdy? — Valentine roześmiał się. — Połowa Zimroelu głoduje, pojawiło się trzech fałszywych Koronalów — a może czterech, nie wiem — Metamorfowie domagają się spłaty bardzo starego długu, a my siedzimy na granicy Piurifayne po pachy w piasku, połowa naszych ludzi utonęła, kto wie, jaki straszny los spotkał drugą połowę i… i… — głos mu się załamał. Z wysiłkiem odzyskał panowanie nad sobą. — To była straszna noc, jestem bardzo zmęczony i z przerażeniem myślę o tym, dlaczego Elidath jeszcze się nie pojawił. Ale to, co mówię, nie pomoże w odnalezieniu go, prawda? Prawda? Dobrze, odpocznijmy, poczekajmy na ranek, a kiedy nadejdzie, zaczniemy naprawiać to, co jeszcze można naprawić. Zgoda?
— Doskonale. To mądra decyzja, Valentinie — stwierdziła Carabella.
Nie mieli nadziei na sen. Ułożyli się we czwórkę blisko siebie, rozciągnięci na piasku, i spędzili noc, czuwając, wsłuchując się w bogactwo dobiegających z dżungli dźwięków i szum płynącej wody. W końcu od strony Gihorny nadszedł świt; w jego szarym świetle Valentine dostrzegł, jak straszne zniszczenia spowodował wiatr. Od strony Gihorny, a także w pierwszych szeregach drzew puszczy Piurifayne nie ocalał żaden liść, jakby burza pluła nie powietrzem, lecz ogniem, zostawiając tylko żałosne, nagie pnie. Na ziemi leżał piasek, gdzieniegdzie przykrywał ją cienko, w innych zaś miejscach utworzył miniaturowe wydmy. Ślizgacz, którym przyjechali Elidath i Tunigorn, stał na miejscu, lecz jego osłony, wysmagane piaskiem, były szare i matowe. Jedyny pojazd, który dotarł na drugi brzeg rzeki, leżał na boku jak smok morski, ciśnięty na plażę przez fale.
Grupka ocalałych — mogło ich być czterech lub pięciu — siedziała na przeciwległym brzegu rzeki, kilku innych, głównie Skandarów z osobistej straży Koronala, znajdowało się tuż poniżej miejsca, z którego patrzył, inni wędrowali wzdłuż brzegu, najwyraźniej szukając ciał. Zwłoki układano w schludnych, równych rzędach obok przewróconego ślizgacza. Nie dostrzegł między nimi Elidatha, ale nie bardzo już wierzył, że spotka starego przyjaciela wśród żywych, i nie poczuł niemal nic, tylko dotyk paraliżującego chłodu koło serca, kiedy wkrótce po wschodzie słońca pojawił się jeden ze Skandarów, niosąc potężne ciało Elidatha w czterech ramionach, jakby trzymał lalkę.
— Gdzie go znaleziono?
— Jakieś pół mili stąd w dole rzeki, panie, może nieco dalej.
— Złóż go i zacznij myśleć o grobach. Wszystkich naszych zmarłych pochowamy dziś rano, na tym małym wzgórzu przy brzegu.
— Tak, panie.
Valentine spojrzał na ciało przyjaciela. Elidath miał zamknięte oczy, a lekko rozchylone usta wydawały się niemal uśmiechać, choć — z czego zdawał sobie sprawę — równie dobrze mógł być to grymas agonii.
— Wczoraj wyglądał tak staro — powiedział do Carabelli. A potem, zwracając się do Tunigorna, dodał: — Czy i ty zauważyłeś, jak bardzo postarzał się przez ostatni rok? Lecz teraz znów sprawia wrażenie młodego. Zmarszczki znikły; mógłby znów mieć dwadzieścia kilka lat. Czy nie odnosisz takiego wrażenia?
— Obwiniam się za jego śmierć — powiedział Tunigorn ponuro.
— Jak to? — spytał ostro Valentine.
— To ja wezwałem go z Góry Zamkowej. Przyjedź, powiedziałem mu, pośpiesz na Zimroel, Valentine snuje jakieś dziwne plany, choć dokładnie nic o nich nie wiem, ty jeden potrafisz skłonić go, by ich zaniechał. Przyjechał… a teraz… Gdyby został na Górze Zamkowej…
— Nie, Tunigornie. Zamilcz, proszę.
Oszołomiony niczym we śnie, Tunigorn mówił jednak nadal, jakby nie potrafił przestać:
— …stałby się Koronalem po twym odejściu do Labiryntu, żyłby długo i szczęśliwie na Zamku, rządziłby mądrze, a teraz… teraz…
— Nie zostałby Koronalem, Tunigornie — powiedział łagodnie Valentine. — Wiedział o tym i był szczęśliwy. Daj spokój, stary przyjacielu, mówiąc te nonsensy, sprawiasz, że jego śmierć jest dla mnie jeszcze większym ciężarem. Elidath stoi już u Źródła; z całego serca życzyłbym sobie, by nie nastąpiło to przed upływem kolejnych siedemdziesięciu lat, lecz jednak się zdarzyło, nic nie poradzimy, niezależnie od tego, jak długo będziemy się zastanawiali, co by było, gdyby… My przeżyliśmy i mamy wiele do zrobienia. Zacznijmy więc, Tunigornie, dobrze? Dobrze? Czy weźmiemy się do roboty?