— Co musimy zrobić, panie?
— Najpierw: pogrzebać zwłoki. Jego grób wykopię własnoręcznie i niech nikt nie próbuje mnie od tego odwieść. A kiedy już wszystkich pogrzebiemy, musisz przeprawić się przez rzekę i tym waszym małym ślizgaczem pojechać na wschód, wzdłuż Gihorny, by sprawdzić, co dzieje się z Deliamberem, Tisaną, Lisamon i resztą mego orszaku. Jeśli przeżyli, masz przyprowadzić ich do mnie.
— A ty, Valentinie?
— Jeśli uda nam się uruchomić ten ślizgacz, ruszę w głąb Piurifayne, nadal bowiem muszę spotkać się z Danipiur, nadal muszę powiedzieć jej kilka rzeczy, które dawno już powinny zostać powiedziane. Znajdziesz mnie w Elirivoyne; od początku tam właśnie chciałem się udać.
— Panie…
— Błagam, nie mów nic. Chodźcie wszyscy! Musimy wykopać groby, musimy wylać nad nimi łzy. I musimy także skończyć podróż. — Valentine jeszcze raz spojrzał w twarz Elidatha, myśląc: Nie potrafię uwierzyć, że nie żyje, ale wkrótce uwierzę. I wtedy zrozumiem, że i za to będę potrzebować przebaczenia.
5
Wczesnym popołudniem, przed regularnymi zebraniami rady, Hissune miał w zwyczaju spacerować po zewnętrznych okręgach Zamku, badając jego najwyraźniej nie zbadane bogactwo. Mieszkał na szczycie Góry wystarczająco długo, by Zamek go nie onieśmielał, w rzeczywistości czuł się tu jak u siebie w domu — życie w Labiryncie było już zamkniętą księgą, zapakowaną, zapieczętowaną i odesłaną do najdalszych magazynów pamięci — wiedział jednak, że choćby przeżył tu pięćdziesiąt lat, lub nawet i pięćset, nigdy nie pozna wszystkich sekretów nowego domu.
Nikt ich nie znał. Hissune podejrzewał, że w rzeczywistości nikt nigdy nie poznał ich do końca. Mówią, że Zamek ma czterdzieści tysięcy sal. Czyżby? Czy ktoś je kiedyś policzył? Mieszkał tu każdy Koronal od czasów Lorda Stiamota i każdy z nich próbował pozostawić tu jakiś ślad swej osobowości — legenda głosiła, że co roku dodawano pięć sal, a od czasu gdy Lord Stiamot pierwszy zamieszkał na Górze, minęło osiem tysięcy lat, więc rzeczywiście — Zamek może liczyć sobie czterdzieści tysięcy sal… lub pięćdziesiąt, lub nawet osiemdziesiąt. Któż to wie? Gdyby ktoś liczył nawet i sto sal dziennie, nie wystarczyłoby mu roku, by zliczyć wszystkie, a po roku przybyłoby gdzieś kilka nowych, trzeba byłoby odszukać je i dodać… niemożliwe. Niemożliwe.
Dla Hissune'a Zamek był najcudowniejszym miejscem na świecie. Na początku starał się poznać tylko jego część centralna, gdzie znajdował się główny dziedziniec, biura władcy i najsłynniejsze gmachy: Twierdza Stiamota, Dom Kronik Lorda Prestimiona, Wieża Strażnicza Lorda Arioca, Kaplica Lorda Kinnikena oraz wielkie sale audiencyjne, otaczające wspaniałą, umieszczoną centralnie salę królewską, pośrodku której znajdował się tron Confalume'a. Jak każdy oniemiały turysta z zapadłej prowincji Zimroelu, Hissune odwiedził wszystkie te miejsca oraz wiele innych, których nigdy nie pozwolono by obejrzeć turyście, aż każdy kąt poznał równie dobrze co przewodnicy, którzy przez dziesięciolecia oprowadzali wycieczki.
Owa centralna część Zamku była przynajmniej kompletna i miała taka pozostać na wieki; nikt nie zdołałby dodać tu niczego znaczącego, nie burząc przedtem czegoś, co postawił poprzedni Koronal, a to przecież było nie do pomyślenia. Sala Trofeów Lorda Malibora była ostatnią wzniesioną w centralnej części Zamku — takie przynajmniej miał wrażenie. Lord Voriax podczas swych krótkich rządów postawił tylko salę gimnastyczną we wschodniej części Zamku, Lord Valentine zaś nie zdążył postawić niczego, choć od czasu do czasu mówił coś o stworzeniu wielkiego ogrodu botanicznego, znalazłyby się w nim wszystkie te dziwne i cudowne rośliny, które widział podczas swej włóczęgi po Majipoorze. Twierdził, że zrealizuje ten plan, jak tylko ciężar władzy nieco zmaleje i będzie miał czas poważniej o nim pomyśleć. Sądząc z nadchodzących z Zimroelu raportów o kolejnych klęskach, czekał być może za długo — zarazy niszczyły nie tylko rośliny uprawne, lecz także wiele niezwykłych dzikich gatunków.
Gdy tylko Hissune poznał rejon centralny, rozciągnął wędrówkę na oszałamiające i pozornie nieskończone bogactwo otaczających go budynków. Odwiedził podziemia, w których trzymano maszyny klimatyczne, zaprojektowane w bardzo dawnych czasach, gdy jeszcze podobnymi sprawami zajmowano się na Majipoorze ze zrozumieniem i zamiłowaniem; te maszyny utrzymywały na Górze wieczną wiosnę, choć jej szczyt, sięgający trzydziestu mil ponad poziom morza, wbijał się w chłodną pustkę kosmosu. Wędrował po gigantycznej bibliotece, wijącej się z jednego końca Zamku na drugi w ogromnych, wężowych splotach — mówiono, że znajduje się tu każda książka opublikowana we Wszechświecie. Odwiedzał stajnie — trzymane w nich szlachetne wierzchowce, wspaniałe, rasowe sztuczne zwierzęta w niczym nie przypominające swych kuzynów, używanych jako siła pociągowa w miastach i na wsiach Majipooru, tańczyły i parskając biły przednimi kopytami powietrze w oczekiwaniu na kolejny trening. Znalazł tunele Lorda Sangamora, serię połączonych ze sobą sal otaczających zachodni szczyt Góry niczym sznur kiełbasek; ich ściany i sklepienia płonęły przedziwnym światłem — w jednej granatowym, w innej cynobrowym, w jeszcze innej pomarańczowym, w kolejnej olśniewająco jaskrawożółtym, a w następnej ponurym, rdzawym… i tak dalej, i tak dalej. Nikt nie wiedział, dlaczego tunele te w ogóle zostały wybudowane ani jakie jest źródło światła zapalającego się samorzutnie w wielkich głazach.
Gdziekolwiek szedł, wpuszczano go natychmiast. W końcu był jednym z trzech władców królestwa — w pewnym sensie tego słowa zastępczym Koronalem, a przynajmniej poważnym fragmentem zastępczego Koronala. Lecz aura władzy otoczyła go na długo przedtem, nim Elidath wybrał go na członka triumwiratu. Czuł, jak ludzie się w niego wpatrują. Wiedział, co oznaczają te spojrzenia: “Oto faworyt Lorda Valentine'a. Pojawił się znikąd, już jest księciem, ma nieograniczone możliwości kariery. Szanujcie go. Bądźcie mu posłuszni. Prawcie mu komplementy. Bójcie się go”. Kiedyś wydawało mu się, że może pozostać nie zmieniony, ale oczywiście było to niemożliwe. “Nadal jestem tylko Hissune'em, który kantował przybywających do Labiryntu turystów, który przekładał papiery w tamtejszym Domu Kronik, z którego przyjaciele kpili, że się «nadyma»”. To, oczywiście, nigdy nie przestanie być prawdą, lecz prawdziwy był także fakt, że dawno skończył dziesięć lat, że spojrzenie w życie obcych kobiet i mężczyzn, których spotkał w Rejestrze Dusz, zmieniło go i pogłębiło jego rozumienie świata tak, jak zrobił to trening na Górze Zamkowej, zaszczyty i odpowiedzialność — przede wszystkim odpowiedzialność — jaką obciążył go Elidath w czasie swej regencji. Nawet poruszał się inaczej, nie jak arogancki, lecz ostrożny chłopiec z Labiryntu, z oczami dookoła głowy, szukający jakiegoś oszołomionego turysty, na którym można by nabić sobie kabzę, nie jak przepracowany urzędniczyna niskiego szczebla trzymający się wprawdzie swego miejsca, lecz pracowicie intrygujący, by zasiąść za biurkiem zwierzchnika, nie jak neofita przepraszający za to, że żyje, kaprysem losu rzucony w towarzystwo Potęg Majipooru, niepewny, jak się wśród nich zachować, lecz jak młody, obiecujący książę, który maszeruje godnie i pewnie korytarzami Zamku, znający swą siłę i pewny jej, świadomy swego przeznaczenia, celu, do którego dąży. Miał nadzieję, że nie stał się arogancki, zarozumiały, nazbyt pewny siebie, lecz akceptował samego siebie i spokojnie, bez wymuszonej pokory mającej zadośćuczynić tej mu, kim już się stał i kim jeszcze może zostać.