Выбрать главу

Dziś trafił do tej części Zamku, którą odwiedzał rzadko: skrzydło północne, schodzące tarasami po długim, zaokrąglonym zboczu wierzchołka Góry, obróconym w stronę dalekich miast Huine i Gossif. Znajdowały się tu koszary gwardii, kilkanaście przypominających ule budynków z czasów Lorda Dzimaule'a i Lorda Arioca, których przeznaczenia zapomniano już dawno, i sieć niskich, niemal całkowicie zrujnowanych, pozbawionych dachów konstrukcji, których przeznaczenia w ogóle nie znano. Kiedy był tu po raz ostatni, przed kilkoma miesiącami, napotkał badającą je grupę archeologów, dwóch Ghay rogów i Vroonkę nadzorujących robotników — Skandarów, przesiewających ziemię w poszukiwaniu skorup dzbanków; Vroonka powiedziała mu wówczas, że jej zdaniem jest to pozostałość antycznych fortów z czasów Lorda Damlanga, następcy Stiamota. Zdecydował się sprawdzić, czy archeolodzy jeszcze pracują, i spytać, czego się dowiedzieli, lecz nie spotkał nikogo, a wykopy wypełnione były ziemią. Przez chwilę stał na szczycie starego, zrujnowanego muru, patrząc na nieprawdopodobnie daleki horyzont, w połowie ukryty za gigantycznym garbem Groty. Jakie leżały tam miasta? Gossif, oddalone o piętnaście, Mnożę dwadzieścia mil, poniżej Gossif Tentag, a potem, pomyślał., albo Minimool, albo Greel, niżej zaś, oczywiście, Stee, liczące sobie trzydzieści milionów mieszkańców, któremu świetnością dorównywało tylko Ni-moya. Nigdy nie odwiedził żadnego z tych miast, prawdopodobnie nigdy żadnego z nich nie odwiedzi. Sam Valentine powtarzał czasami, że spędził na Górze całe życie, a nie miał okazji odwiedzić Stee. Świat był zbyt wielki, by ktokolwiek zdołał poznać go dobrze, mając do dyspozycji tylko jedno życie; zbyt wielki, by w ogóle dało się go pojąć.

Trzydzieści milionów mieszkańców Stee, trzydzieści milionów mieszkańców Ni-moya, jedenaście milionów mieszkańców Pidruid, miliony w Alaisor, w Treymone, w Piliploku, w Mazadone, w Velathys, w Narabal… co dzieje się z nimi w tej właśnie chwili? — myślał Hissune. Głód, panika, nowi prorocy, samozwańczy Koronalowie i Pontifexowie… Wiedział, że sytuacja jest krytyczna. Na Zimroelu panowało takie zamieszanie, że nie sposób było w ogóle dojść, co się tam dzieje, choć z pewnością nie działo się nic dobrego. W dodatku całkiem niedawno przyszła wiadomość, że wołki, rdza i śnieć, i Bogini jedna wie, co jeszcze, tajemniczo pojawiły się na Alhanroelu, więc wkrótce zapanuje tu najprawdopodobniej podobne szaleństwo. Plotki już krążyły, słyszało się opowieści o jawnych ceremoniach kultu smoków odprawianych w Treymone i Stoien, o pojawieniu się tajemniczych nowych zakonów rycerskich: Rycerzy Dekkereta i Stowarzyszenia Góry, zakładanych w Amblemorn, w Normork, na samej Górze Zamkowej. Groźne, złowrogie oznaki zbliżającej się burzy.

Byli i tacy, którzy wnioskowali, iż Majipoor cieszy się jakąś wewnętrzną odpornością na zmiany tylko dlatego, że jego system społeczny nie zmienił się pod żadnym istotnym względem od czasu uformowania się przed tysiącami lat. Hissune jednak wystarczająco dobrze znał historię zarówno swej rodzimej planety, jak i Ziemi, by wiedzieć, iż nawet tak łagodni ludzie jak obywatele Majipooru, od tysiącleci spokojni i zadowoleni z życia, uspokojeni łagodnością klimatu i żyznością ziemi, zdolnej utrzymać niemal dowolnie wielką populację, pogrążą się w anarchii i chaosie z oszałamiającą szybkością, gdy tylko zabraknie im tego, do czego się przyzwyczaili. A brakować zaczynało i miało być jeszcze gorzej.

Skąd wzięły się te plagi? Hissune nie miał pojęcia. Co robiono, by je zwalczyć? Najwyraźniej za mało. Co można zrobić? Władcy chyba istnieją po to, by dbać o dobro swych poddanych. A on, w końcu do pewnego stopnia władca, przynajmniej tymczasowy, żyje sobie wygodnie na Górze Zamkowej, odizolowamy od świata, daleko poza zasięgiem walącej się w gruzy cywilizacji, nie doinformowany, nie mający o niczym pojęcia, bezradny. Oczywiście, w ostatecznym rozrachunku to nie on odpowiedzialny jest za przezwyciężenie tego kryzysu. Cóż z właściwymi władcami Majipooru? Hissune miał Pontifexa, pogrzebanego w trzewiach Labiryntu, za ślepego kreta, niezdolnego wyrobić sobie jakiegokolwiek pojęcia o tym, co naprawdę dzieje się na świecie — każdego Pontifexa, nawet tego, który w odróżnieniu od starego Tyeverasa byłby przeciętnie zdrowy i normalny. W rzeczywistości Pontifex nie musiał pilnie śledzić bieżących wydarzeń, w teorii miał od tego Koronala. A jednak Hissunie zaczynał rozumieć, że i Koronal nie ma większego pojęcia o rzeczywistości, siedząc tak na szczycie przysłoniętej mgiełką Góry Zamkowej, odcięty od świata równie skutecznie co Pontifex w swej jamie. No, Koronal odprawiał co jakiś czas Wielki Objazd, by znaleźć się wśród poddanych. Czy nie to robi właśnie Valentine i jak ma to pomóc światu, z którego serca cieknie żywa krew? A właściwie, to gdzie Valentine znajduje się w tej chwili? Jakie działania podejmuje? Czy w ogóle jakieś podejmuje? Kto z rządu w ciągu ostatnich kilku miesięcy odebrał od niego jakąś wiadomość?

Jesteśmy inteligentnymi, oświeconymi ludźmi, pomyślał. I z najlepszych w świecie intencji robimy same głupstwa.

Zbliżał się czas codziennego posiedzenia rady. Hissune obrócił się i niemal biegiem ruszył ku centralnym rejonom Zamku.

Gdy zaczął wchodzić na Dziewięćdziesiąt Dziewięć Schodów, dostrzegł Alsimira, którego mianował niedawno swym Najwyższym Doradcą, gestykulującego dziko i krzyczącego coś w jego kierunku. Przeskakując dwa i trzy stopnie, Hissune ruszył w górę; Alsimir pobiegł mu na spotkanie równie szybko.

— Wszędzie cię szukamy! — krzyknął, zdyszany, gdy jeszcze kilkanaście stopni dzieliło go od Hissune'a. Wydawał się zdumiewająco podniecony.

— Właśnie mnie znalazłeś! — rzucił niecierpliwie Hissune. — O co właściwie chodzi?

Alsimir przerwał, uspokoił się i oznajmił:

— Wszyscy są strasznie zdenerwowani. Godzinę temu przyszła długa wiadomość od Tunigorna, z Gihorny…

— Gihorny? — Hissune spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc. — A co na miłość Pani robi on właśnie tam!

— Nie mam pojęcia. Wiadomo tylko, że przysłał wiadomość właśnie stamtąd i…

— Dobrze. Dobrze. — Chwytając Alsimira za ramię, Hissune dodał jeszcze ostro: — Powiedz mi, co było w tej wiadomości!

— Myślisz, że wiem? Czy kogoś takiego jak ja wprowadza się w wielkie sekrety stanu?

— A więc jest to sekret stanu?

— Diwis i Stasilane spotkali się w sali rady co najmniej czterdzieści pięć minut temu. Rozesłali gońców, gdzie się tylko dało, próbując cię odnaleźć, większość najważniejszych panów królestwa poszła na sesję, inni właśnie tam idą…

Valentine musiał umrzeć, pomyślał Hissune i poczuł chłód.

— Chodź ze mną! — krzyknął na przyjaciela i w szaleńczym tempie pobiegł w górę schodami.

Przed salą rady działy się przerażające sceny; trzydziestu czy czterdziestu pomniejszych lordów wraz z doradcami kręciło się w kółko, nic nie wiedząc, a przybywało ich jeszcze więcej. Gdy pojawił się Hissune, bezwiednie odsunęli się, ustępując mu z drogi. Ruszył przed siebie niczym statek dostojnie przecinający toń zarośniętą dryfującą trawą morską. Pozostawił Alsimira przed drzwiami, zlecając, by dowiedział się od innych, czego tylko można, po czym wszedł.

Stasilane i Diwis siedzieli przy stole na podwyższeniu; Diwis twarz miał nieruchomą, ponurą, Stasilane był poważny, blady i niezwykle przygnębiony — zgarbił się, dłonią nerwowo przygładzał gęste, potargane włosy. Wraz z nimi byli tu także najważniejsi panowie królestwa: Mirigant, Elzandir, Manganot, Cantalis, diuk Halanx, Nimian z Dundilmir oraz pięciu, może sześciu innych, razem z tym, którego Hissune widział dopiero drugi raz w życiu: starym, pomarszczonym księciem Ghizmaile, wnukiem Pontifexa Ossiera, poprzednika Tyeverasa w Labiryncie. Oczy wszystkich zwróciły się na wchodzącego Hissune'a, on zaś stanął na chwilę niczym przykuty do podłogi wzrokiem tych mężczyzn, z których najmłodszy był od niego starszy o dziesięć albo i piętnaście lat; mężczyzn, którzy całe swe życie spędzili w pobliżu źródeł wszelkiej władzy. Patrzyli na niego, jakby tylko on mógł udzielić odpowiedzi na jakieś straszne, niepokojące pytanie.