Uścisnęli się krótko, po czym Hissune opuścił salę rady. W korytarzu przed drzwiami panowało zamieszanie takie jak przedtem, choć teraz zebrała się tu chyba z setka pomniejszych lordów; patrzyli na wychodzącego Hissune'a z niezwykłym napięciem, on jednak nie powiedział żadnemu z nich ani słowa, żadnemu z nich nie spojrzał nawet w oczy, po prostu przecisnął się przez tłum. Odnalazł Alsimira; przyjaciel gapił się na niego z otwartymi ustami. Hissune wezwał go gestem i rozkazał mu przygotować się do podróży do Labiryntu.
Młody rycerz odpowiedział pełnym strachu spojrzeniem i słowami:
— Powinienem ci powiedzieć, panie, że parę minut temu w tłumie pojawiła się wieść, jakobyś miał zostać Koronalem. Możesz mi powiedzieć, ile jest w niej z prawdy?
— Naszym Koronalem jest Lord Valentine — odparł krótko Hissune. — A teraz idź i przygotuj się do odjazdu. Zamierzam wyruszyć do Labiryntu o świcie.
6
Będąc jeszcze dość daleko, kilkanaście przecznic od domu, Millilain usłyszała dochodzące z ulicy rytmiczne krzyki: “ Ja-ta, ja-ta, bum!” czy coś takiego, jakieś dźwięki bez znaczenia, bełkot wykrzykiwany gromkim głosem, raz za razem, raz za razem, niczym przez tysiące szaleńców naraz. Przystanęła i przytuliła się w strachu do starej, zrujnowanej, kamiennej ściany; czuła się jak w pułapce. Za nią, na placu, szalała banda pijanych górali z Wyżyny, rozbijając wystawy w sklepach i napastując przechodniów, gdzieś na wschodzie Rycerze Dekkereta odbywali mityng ku czci Lorda Sempeturna, a teraz jeszcze i to szaleństwo. “Ja-ta, ja-ta, bum”. Nie miała już gdzie uciec. Nie miała się gdzie schronić. Pragnęła tylko bezpiecznie dotrzeć do domu i zamknąć drzwi na wszystkie zamki. Świat oszalał. “Ja-ta, ja-ta, bum”. Przypominało to przesłanie Króla Snów, lecz z jednym wyjątkiem: ciągnęło się godzinami, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu. Nawet najgorsze przesłanie, choć wstrząsa samą podstawą duszy, trwa niedługo. To nigdy nie miało się skończyć. I z czasem robiło się jeszcze gorsze. Rozruchy i rozboje. Bez przerwy. Brak żywności, pozostały tylko okruchy i ochłapy, i — czasami — kawałek mięsa, który kupowało się od górali. Górale zeszli ze swych gór z mięsem zarżniętych zwierząt, sprzedawali je po spekulacyjnych cenach, przepijali zarobione pieniądze, szaleli na ulicach, a potem wracali do domów. Co dzień pojawiała się jakaś nowa klęska. Mówiono, że smoki morskie atakują każdy statek, który odważy się wyjść w morze; handel między kontynentami skończył się więc definitywnie. Mówiono, że Lord Valentine nie żyje. W Khyntor zamiast jednego było już dwóch Koronalów: Sempeturn i ten Hjort, który nazwał się Lordem Stiamotem. Obaj zgromadzili małe armie, które maszerowały tam i z powrotem ulicami, wykrzykując jakieś slogany i wszczynając rozróby: Rycerze Dekkereta Sempeturna i coś jak Zakon Potrójnego Miecza tego Hjorta. Kristofon został Rycerzem Dekkereta. Nie widziała go od dwóch tygodni. Kolejny Koronal w Ni-moya i paru Pontifexów na dokładkę. A teraz jeszcze i to. “Ja-ta, ja-ta, bum”. Nie miała najmniejszej ochoty sprawdzać, o co właściwie chodzi. Najprawdopodobniej to kolejny Koronal otoczony nowym tłumem rozhisteryzowanych zwolenników. Millilain rozejrzała się wokół uważnie, zastanawiając się, czy warto zaryzykować przejście ciemną alejką do ulicy Dizimaule'a, która doprowadzi ją do innej ulicy biegnącej blisko Alei Voriaxa. Alejka stanowiła problem. Mówiono, że ostatnio zaczęły się tam dziać dziwne rzeczy…
Nadchodziła noc. Zaczął padać lekki deszcz, niewiele więcej niż wilgotna mgła. Millilain była półprzytomna i oszołomiona z głodu, choć powoli zaczynała się do niego przyzwyczajać. Ze wschodu, z przedmieścia Gorącego Khyntor, gdzie znajdowały się termy, dobiegł huk — to wybuchł punktualny jak zwykle Gejzer Confalume'a, wybijając godzinę. Millilain spojrzała na niego machinalnie i dostrzegła gigantyczną kolumnę pary wznoszącą się w górę, otoczoną grzywą siarkowego, żółtego dymu, przysłaniającego połowę nieba. Całe życie przeżyła w pobliżu gejzerów Gorącego Khyntor, zawsze traktowała je jako coś naturalnego, lecz z jakichś powodów akurat dziś wybuch jednego z nich przeraził ją jak nigdy przedtem; kilkakrotnie uczyniła znak Pani, aż wszystko się skończyło.
Pani. Czy Pani nadal czuwa nad Majipoorem? Gdzie się podziały jej kojące przesłania, pełne tak dobrych rad, pocieszające w trudnych chwilach. A jeśli już jesteśmy przy tym, to gdzie podział się Król Snów? Niegdyś, w spokojniejszych czasach, te dwie Potęgi utrzymywały życie każdego mieszkańca Majipooru w równowadze, doradzając, napominając, a kiedy trzeba było, także karząc. Być może panują nadal, pomyślała Millilam, lecz sytuacja tak dalece wymknęła się spod kontroli, że i Król, i Pani nie potrafią już sobie z nią poradzić, choć próbują od świtu do zmierzchu. System ten miał działać — i działał doskonale — w świecie, w którym większość obywateli radośnie stosowała się do obowiązujących praw. Dziś niemal nikt się do niczego nie stosował. Nie było praw.
Ja-ta, ja-ta, bum!
A z drugiej strony:
— Lord Sempeturn. Sławcie Lorda Sempeturna! Sławcie go, sławcie, sławcie!
Deszcz padał coraz gęściej. Ruszaj się, powiedziała sobie Millilain. Górale na placu, Bogini jedna wie, jakie szaleństwo przed tobą, Rycerze Dekkereta srożą się gdzieś z tyłu — kłopoty, nic tylko kłopoty. Nawet jeśli między rycerzami był Kristofon, nie chciała go widzieć, nie chciała widzieć jego nieprzytomnych, przepełnionych oddaniem oczu, nie chciała widzieć dłoni wzniesionej w nowej wersji znaku gwiazdy. Zaczęła biec. Przez Malibor do Dizimaule, wzdłuż Dizimaule do tej alejki łączącej ją z Malamola… czy ośmieli się wejść w alejkę?
Ja-ta, ja-ta, bum!
Nagle z ulicy Dizimaule wyłonił się prący wprost na nią tłum. Maszerujący szli niczym bezduszne maszyny — dostrzegła dziewięciu czy dziesięciu w rzędzie, podnosili i opuszczali ręce, lewa, prawa, lewa, prawa i ten krzyk wydobywający się z ich gardeł w ciągłym, nachalnym, rwanym rytmie. Przejdą po niej i nawet tego nie zauważą! Zanurkowała z powrotem w alejkę tylko po to, by przy jej drugim końcu zobaczyć hordę mężczyzn i kobiet ze złoto-zielonymi opaskami na ramionach, wrzeszczących na chwałę nowego Lorda Stiamota.
Jest w pułapce! Tej nocy z ukrycia wyszli wszyscy szaleńcy!
Millilain rozejrzała się rozpaczliwie, po lewej stronie dostrzegła na wpół otwarte drzwi i natychmiast w nie wskoczyła. Znalazła się w ciemnym korytarzu, kończącym się salą, z której dobiegł do niej cichy śpiew i ostry zapach jakiegoś niezwykłego kadzidła. Czy to coś w rodzaju świątyni? Pewnie któryś z tych nowych kultów. Przynajmniej tu chyba nikt nie zrobi jej krzywdy. Może uda się jej pozostać wśród jego wyznawców, aż oszalałe, panujące na ulicach tłumy przeniosą się w inną część miasta.
Ostrożnie przeszła korytarzem. Zajrzała do sali. Ciemność. Przyjemny zapach. Po jednej stronie coś w rodzaju balkonu, po którego obu stronach umieszczono niczym maszty flagowe suszone ciała dwóch małych smoków morskich. Stał między nimi Liimen, ponury i cichy, troje oczu płonęło mu jak węgielki. Millilain miała wrażenie, że go rozpoznaje — uliczny handlarz, który sprzedał jej raz kiełbaskę za pięć koron. A może to nie on? Niełatwo przecież odróżnić jednego Liimena od drugiego.
Okryta płaszczem z kapturem postać, pachnąca jak Ghayrog, podeszła do niej i powiedziała szeptem:
— Nadeszłaś w czas złączenia, siostro. Witaj i niech będzie z tobą pokój królów oceanu.
Królów oceanu?
Ghayrog wziął ją delikatnie pod ramię i równie delikatnie popchnął w głąb sali, by mogła zająć miejsce wśród klęczącej, szepczącej kongregacji. Nikt na nią nie spojrzał, nikt nie patrzył tu na nikogo, oczy wszystkich utkwione były w Liimenie stojącym między dwoma małymi, suszonymi smokami. Millilain także patrzyła na niego. Nie chciała widzieć nikogo spośród otaczających ją ludzi — bała się, że może rozpoznać przyjaciół.