Выбрать главу

Lecz puszcza Piurifayne zajmowała tysiące mil kwadratowych w sercu Zimroelu i prawdopodobnie wszędzie wyglądała podobnie. Gdzieś tu mieści się stolica Zmiennokształtnych, Ilirivoyne, lecz jaki mam powód sądzić, myślał Valentine, że jestem blisko niej, tylko dlatego że dżungla wygląda, pachnie, wydaje dźwięki tak, jak moim zdaniem wyglądała, pachniała i wydawała dźwięki przed laty.

Kiedyś, kiedy podróżował tu z trupą żonglerów, którzy wpadli na szalony pomysł, by zarobić parę rojali, występując na święcie plonów Metamorfów, był z nimi przynajmniej Deliamber, on potrafił rzucać Vroońskie czary ułatwiające wybór ścieżki na skrzyżowaniu, i dzielna Lisamon Hultin, znająca dżunglę od podszewki. Lecz podczas drugiej wyprawy do Piurifayne Valentine zdany był na własne siły.

Deliamber i Lisamon, jeśli w ogóle jeszcze żyli — a Valentine nie bardzo w to wierzył, gdyż przez wszystkie te tygodnie nie zdołał nawiązać z nimi żadnego kontaktu, nawet we śnie — znajdowali się gdzieś setki mil stąd, po drugiej stronie Steiche. Valentine nie miał też żadnej informacji od Tunigorna, którego wysłał na ich poszukiwanie. Podróżował teraz wyłącznie z Carabellą, Sleetem i gwardią Skandarów. Carabelli nie brakowało zręczności i odwagi, ale nie radziła sobie z rolą tropiciela, Skandarzy byli silni i dzielni, lecz nie najbystrzejsi, Sleet zaś, choć zwykle trzeźwy i praktyczny, odczuwał paniczny strach przed Zmiennokształtnymi, zaszczepiony mu przez sen, który miał jako bardzo młody mężczyzna i z którego efektów nie wyleczyły go lata. Głupotą ze strony Koronala było tak włóczyć się po dżungli z minimalnym orszakiem, lecz głupota była najwyraźniej wspólną cechą kilku ostatnich Koronalów, myślał Valentine, a zwłaszcza jego dwóch poprzedników, Malibora i Voriaxa, których spotkała przedwczesna śmierć właśnie podczas popełniania głupstw. Być może lekkomyślność władców to rzecz normalna.

Miał wrażenie, że kolejne dni ani nie przybliżają go do Ilirivoyne, ani od niego nie oddalają; znajdowało się ono gdzieś w dżungli, wszędzie i nigdzie; być może całe miasto ruszyło w drogę tuż przed nim, zawsze tak samo dalekie, nieosiągalne. Albowiem stolica Metamorfów, co pamiętał z poprzedniej swej podróży, składała się z najprostszych, lekkich drewnianych domów, zaledwie kilka było nieco bardziej okazałych; sprawiała wrażenie upiora miasta, z łatwością przenoszącego się z miejsca na miejsce zgodnie z kaprysem jego mieszkańców — miasto nomadów, miasto sennego koszmaru, błędny ognik miasta.

— Popatrz! — krzyknęła Carabella. — To przecież ścieżka, Valentinie.

— Być może tak — odparł.

— A być może nie?

— Słusznie, być może nie.

Widzieli setki podobnych ścieżek; ledwie dostrzegalne blizny w poszyciu dżungli, nieczytelne odciski czyjejś wcześniejszej obecności, pozostawione może przed miesiącem, a może w czasach Lorda Dekkereta, przed tysiącami lat. Kijek wbity w ziemię z przyczepionym do niego piórkiem, kawałek wstążki, równoległe wgłębienia, jakby coś kiedyś tędy wleczono; a czasami nic widzialnego, ulotne wrażenie, tajemniczy trop pozostawiony przez inteligencję. Żadna z tych ścieżek jednak nigdzie nie prowadziła. Zawsze, wcześniej czy później, ślad zacierał się, stawał się nieczytelny i przed nimi znów rozpościerała się tylko dziewicza dżungla.

— Rozbijemy obóz, panie? — spytał Sleet.

Ani on, ani Carabella nie protestowali przeciw tej ekspedycji, choć musiała wydawać się im co najmniej lekkomyślna. Czy rozumieją, zastanawiał się czasem Valentine, jak niezbędne wydawało mu się spotkanie i rozmowa z królową Metamorfów? Czy może przez wszystkie te tygodnie bezsensownej włóczęgi po dżungli zachowywali milczenie wyłącznie ze strachu przed gniewem króla i męża, choć z pewnością sądzili, że lepiej można byłoby spędzić je w cywilizowanych prowincjach, starając się zapobiec skutkom katastrof i kryzysów, z którymi ich obywatele z pewnością mają do czynienia. Lub może — co byłoby najgorsze — nie chcąc go denerwować, po prostu poddają się jego kaprysom, szaleństwu wędrówki po chłostanej deszczem dżungli? Nie ośmielił się spytać. Zastanawiał się tylko, jak długo on sam wytrwa w poszukiwaniach mimo rosnącej z każdym dniem pewności, że nigdy nie uda mu się znaleźć Ilirivoyne.

Kiedy już rozbili obóz, założył złoty diadem Pani. Po raz kolejny wszedł w trans, w którym mógł wysłać duszę, by wśród dżungli odnalazła Deliambera i Tisanę.

Uważał, że ich umysły najłatwiej mu będzie odnaleźć, w końcu oni oboje lepiej znali się na czarnoksięstwie snów niż ktokolwiek inny. Próbował co noc, lecz do tej pory nie udało mu się nawiązać najsłabszego kontaktu. Czyżby problemem była odległość? Nigdy jeszcze nie próbował połączenia na dłuższy dystans — chyba że z pomocą wina snów, a tu go nie miał. Może Metamorfowie znali jakiś sposób przechwytywania i zakłócania jego przekazów? Albo może nie nawiązywał kontaktu, ponieważ ci, z którymi pragnął go nawiązać, nie żyli? Albo…

Tisano… Tisano…

Deliamberze…

Valentine was wzywa… Valentine… Valentine…

Valentinie…

Tisano…

Deliamberze…

Cisza.

Spróbował wezwać Tunigorna. Tunigorn z całą pewnością żył, niezależnie od tego, jakie nieszczęście spotkało wszystkich, i choć jego umysł był praktyczny, świetnie broniony, zawsze istniała szansa, że otworzy się na wezwanie Koronala. A Lisamon Hultin? Zalzan Kavol? Dotknąć jednego z nich, poczuć odpowiedź znajomego umysłu…

Próbował jeszcze przez jakiś czas, a potem zdjął diadem i zamknął go w szkatule. Carabella spojrzała na niego pytająco; potrząsnął głową, wzruszył ramionami.

— Bardzo tu cicho — powiedział.

— Tak. Tylko ten deszcz.

Krople deszczu znów spadały z delikatnym szumem na korony najwyższych drzew. Valentine wpatrywał się w dżunglę, lecz nie widział nic; światła ślizgacza świeciły i miały świecić przez całą noc, lecz poza jaskrawym kręgiem ich blasku stała tylko nieprzenikniona ściana mroku. Wokół obozu spokojnie mogły gromadzić się setki Metamorfów. Pragnął, by tak się stało. Wszystko — nawet atak z zasadzki — byłoby lepsze niż te tygodnie szaleńczej wędrówki po nieznanej dziczy.

Jak długo, spytał sam siebie, mam jeszcze zamiar próbować? Jakim cudem znajdę drogę powrotną, kiedy zdecyduję się zrezygnować z tych absurdalnych poszukiwań?

Wsłuchiwał się ponuro w wiecznie zmienny rytm wybijany na liściach przez krople deszczu, aż wreszcie zasnął.

I niemal od razu poczuł nadchodzący sen.

Jego intensywność, żywość i pewnego rodzaju ciepło powiedziały mu, że to nie jest zwykły sen, lecz raczej przesłanie od Pani, pierwsze, które otrzymał od czasu opuszczenia obrzeża Gihorny; a jednak kiedy czekał na jakiś wyraźny znak obecności matki w swym umyśle, poczuł oszołomienie, gdyż dotąd nie znalazł go, a impulsy przeszywające mu duszę wydawały się pochodzić z innego źródła. Król Snów? On także dysponował mocą otwierania umysłów śpiących, lecz czy nawet w tych strasznych czasach Król zdecydowałby się użyć swych machin przeciw Koronalowi? Jeśli to nie on, to kto? Valentine, trzeźwo obserwujący sen, przeszukał jego granice, chcąc poznać odpowiedź na to pytanie… i nie znalazł jej.

Sen niemal pozbawiony był treści; składał się z bezkształtnych kształtów i bezgłośnych dźwięków, sugerując istnienie zdarzeń metodami najzupełniej abstrakcyjnymi. Lecz stopniowo pojawiły się w nim zespoły ruchomych obrazów i płynne zmiany nastroju będące metaforą czegoś całkiem konkretnego — wijących się, splątanych macek Vroona.