— Deliamber?
— Tu jestem, panie.
— Gdzie?
— Tu. Blisko. Poruszam się w twoim kierunku.
Przekaz ten nie miał formy mowy, umysłowej lub jakiejkolwiek innej; jego gramatyką były zmieniające się wzory światła i stan umysłu o wielorakim znaczeniu. Po pewnym czasie sen znikł i Valentine tylko leżał nieruchomo, nie spał, lecz i nie był całkiem przytomny, rozważając, co mu się przydarzyło. Po raz pierwszy od wielu tygodni poczuł coś na kształt nadziei.
Rankiem, kiedy Sleet rozpoczął przygotowania do zwinięcia obozu, powiedział:
— Nie. Mam zamiar pozostać tu przez kilka dni. A może nawet dłużej.
Wyraz zwątpienia i zmieszania, choć zaraz opanowany, przez chwilę wyraźnie widoczny był na twarzy Sleeta. Lecz tylko skinął on głową i poszedł rozkazać Skandarom, by zostawili namioty w spokoju.
— Tej nocy otrzymałeś jakieś wiadomości, panie — stwierdziła Carabella. — Czytam to z twej twarzy.
— Deliamber żyje. Wraz z innymi maszeruje za nami, próbuje nas doścignąć. Lecz podróżowaliśmy tak krętą ścieżką, tak szybko, że nie mogli nas dogonić. Gdy tylko nas namierzyli, natychmiast gdzieś skręcaliśmy. Jeśli pozostaniemy w jednym miejscu, znajdą nas.
— A więc rozmawiałeś z Vroonem?
— Z jego projekcją, z cieniem. Lecz był to prawdziwy cień, prawdziwa projekcja. Wkrótce tu będą.
I rzeczywiście, Valentine nie miał co do tego najmniejszej wątpliwości. Lecz minął dzień, potem drugi i kolejny. Każdej nocy wkładał na głowę diadem, wysyłał sygnał, na który nie otrzymywał odpowiedzi. Strażnicy Skandarzy wyprawiali się w dżunglę jak niespokojne, drapieżne zwierzęta, Sleet zrobił się drażliwy, napięty, oddalał się samotnie na całe godziny mimo strachu przed Metamorfami, których — jak twierdził — wyczuwał. Carabella, zdając sobie sprawę z narastającego napięcia, zaproponowała odrobinę żonglerki — dla przypomnienia dawnych czasów i odrobiny rozrywki — wystarczająco wymagającej, by odwróciła ich uwagę od wszystkich trosk, lecz Sleet nie miał serca do żonglerki, a Valentine, kiedy uległ wreszcie jej natarczywym prośbom, był tak niezręczny, że zrezygnowałby chętnie po pierwszych pięciu minutach, gdyby nie nalegania Carabelli.
— Oczywiście, że ci nie wychodzi! — krzyczała na niego. — Czyżbyś sądził, że nóż zawsze będzie ostry bez ostrzenia? Lecz dar powróci, wystarczy odrobina ćwiczeń. No, Valentinie, łap! Łap! Łap!!!
Rzeczywiście, miała rację. Odrobina wysiłku i znów poczuł tę jakże znajomą pewność, że jedność oka i ręki zdolna jest przenieść go w rejony, w których czas nie ma znaczenia, a przestrzeń staje się jednym nieskończonym punktem. Skandarzy, choć z całą pewnością wiedzieli, że żonglerka była niegdyś zawodem Koronala, z prawdziwym zdumieniem obserwowali go wyczyniającego wszystkie te cuda, z nieukrywanym podziwem wpatrywali się w Valentine'a i Carabellę rzucających do siebie mnóstwem najzupełniej przypadkowych przedmiotów.
Carabella krzyknęła “Hej!”, a potem jeszcze raz “Hej! Hej!”, wprowadzając znacznie bardziej skomplikowany wzór.
Choć był on dziecinnie prosty w porównaniu z tym, czego dokonywała co wieczór w dawnych czasach, niegdyś była bowiem prawdziwą mistrzynią tego rzemiosła — a nawet on, który nigdy jej nie dorównał, potrafił dawniej znacznie więcej — to jednak wcale nie wyglądało to tak źle, pomyślał Valentine, biorąc pod uwagę, że żonglerzy nie ćwiczyli na serio niemal od dziesięciu lat. Po godzinie, choć przemoczony przez deszcz, choć tonący we własnym pocie, Valentine czuł się lepiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich miesięcy.
Pojawił się Sleet. Widok żonglerki najwyraźniej zmienił jego ponury, wybuchowy nastrój; po chwili podszedł bliżej, Carabella rzuciła mu nóż, maczugę, maczetę, a on schwycił je i zaczął się nimi bawić, tworząc radosny wzór, do którego w chwilę później włączył trzy przedmioty podane mu przez Valentine'a. Na twarzy miał wyraz napięcia, którego nie było na niej przed dziesięciu laty — z wyjątkiem chwil, kiedy prezentował swą słynną żonglerkę z zawiązanymi oczami — lecz nic innego nie świadczyło, by jego wielki talent znikł. “Hej!” — krzyknął, odrzucając maczugę i maczetę Valentine'owi; nim ten zdołał je złapać, w jego kierunku poleciały kolejne przedmioty. W chwilę później wszyscy troje zajęli się zabawą całkiem poważnie, jakby znów należeli do wędrownej trupy, jakby przygotowywali się do występów na dworze władcy.
Pokaz wielkiej zręczności Sleeta zainspirował Carabellę, która próbowała mu dorównać, co z kolei skłoniło Sleeta do spróbowania czegoś jeszcze trudniejszego; wkrótce ich popisy dalece przekroczyły możliwości Valentine'a. Mimo wszystko próbował dotrzymać im kroku tak długo, jak tylko było to możliwe; nie szło mu wcale najgorzej, upuszczał rzucane mu przedmioty rzadko… lecz wreszcie, bombardowany ze wszystkich stron przez roześmianą Carabellę i chłodnego, skupionego Sleeta, zagubił się całkowicie i jakby ręce kończyły mu się w łokciach, upuścił wszystko, co tylko mógł.
— Ach, panie, nie tak się to robi — zabrzmiał szorstki, tak cudownie znajomy głos.
— Zalzan Kavol! — krzyknął zdumiony, zachwycony Koronal.
Wielki Skandar ruszył szybko w jego kierunku, niedbale uczynił znak gwiazdy, pozbierał wszystko, co udało się upuścić Valentine'owi, i z zapałem szaleńca włączył to w popis Sleeta i Carabelli; używał swych czterech rąk w sposób, który każdego żonglera-człowieka, choćby nie wiem jak zręcznego, zmuszał do największego wysiłku.
Valentine obrócił się i dostrzegł swych ludzi wybiegających wśród deszczu z dżungli. Lisamon Hultin, na której ramieniu siedział Vroon, Tunigorn, Tisana, Ernamar, Shanamir i inni wysiadali z poobijanego, ubłoconego, zaparkowanego w pobliżu ślizgacza. Zdał sobie sprawę, że są tu wszyscy ci, których pozostawił w pustce Gihorny, zebrała się wreszcie cała drużyna.
— Wyciągnijcie wino! — krzyknął. — To radosna okazja! Biegiem ruszył im na spotkanie, obejmował każdego, wspiął się na palce, by zarzucić ręce na ramiona olbrzymki, radośnie poklepał po plecach Shanamira, uścisnął dłoń godnemu Ernamarowi, zamknął Tunigorna w uścisku, który zdławiłby kogoś słabszego.
— Panie! — krzyknęła Lisamon. — Nigdy więcej nie oddalisz mnie, nigdy, jak długo będę żyła! Z całym szacunkiem, panie! Nigdy więcej! Nigdy!
— Panie, gdybym tylko wiedział — odezwał się Zalzan Kavol — że po tym, jak powiedziałeś, iż wyprzedzisz nas o dzień drogi, by wcześniej dotrzeć nad brzeg Steiche, nadejdzie burza piaskowa tej siły, że nie zobaczymy się przez wiele tygodni… ach panie, panie, za jakich nas uważasz strażników po tym, jak pozwoliliśmy ci tak uciec! A kiedy Tunigorn powiedział, że przeżyłeś tę burzę, lecz udałeś się w głąb Piurifayne, nawet na nas nie czekając… ach panie, panie, gdybyś nie był mym panem, miałbym ochotę obrazić twój majestat już w chwili spotkania, uwierz mi.
— Czy wybaczysz mi ten wybryk? — spytał Valentine.
— Panie… panie…
— Wiesz, że nie miałem zamiaru rozdzielić się z wami na tak długo. Dlatego wysłałem Tunigorna — miał was odnaleźć i poprowadzić mym śladem. Każdej nocy usiłowałem się z wami skontaktować — zakładałem diadem, całą siłą umysłu próbowałem dotknąć cię, Deliamberze, i ciebie, Tisano…
— Odbieraliśmy te przekazy — powiedział Deliamber.
— Obieraliście?