— Byłoby głupotą. Tak. Byłoby głupotą teraz, kiedy tyle mam do zrobienia gdzie indziej…
Valentine umilkł. Machinalnie wziął kilka z żonglerskich narzędzi od Zalzana Kavola i zaczai przerzucać je z ręki do ręki. Plagi, głód, fałszywi Koronalowie, pomyślał. Szaleństwo. Chaos. Wojna biologiczna. Manifestacja gniewu Bogini. A prawdziwy Koronal włóczy się beztrosko po dżungli Metamorfów w beznadziejnej misji szaleńca. Nie. Nie!
— Wiesz, gdzie się teraz znajdujemy? — spytał Deliambera.
— Według moich przybliżonych obliczeń, około tysiąca czterystu mil na południe od Piliploku, panie.
— Ile czasu zajęłaby nam podróż?
— Nie jechałbym do Piliploku akurat teraz — ostrzegł Tunigorn.
Valentine zmarszczył brwi.
— A to czemu?
— Z powodu niebezpieczeństwa.
— Niebezpieczeństwa? Koronal w niebezpieczeństwie? Byłem tam przed miesiącem, może dwoma i nie dostrzegłem najmniejszego zagrożenia!
— Od tego czasu sporo się zmieniło. Dotarła do nas wiadomość, że Piliplok ogłosił się wolną republiką. Mają tam spore zapasy żywności, mieszkańcy obawiali się, że zostaną one zarekwirowane na rzecz Khyntor i Ni-moya, ogłosili więc secesję.
Koronalowi zakręciło się w głowie, jakby patrzył w niezgłębioną otchłań.
— Secesja? Wolna republika? Te słowa nie mają żadnego znaczenia!
— Najwyraźniej mają jednak znaczenie dla mieszkańców Piliploku. Nie wiemy, jakie przywitanie zgotują ci w tej sytuacji. Mam wrażenie, że mądrzej byłoby udać się gdzie indziej, póki sprawy się nie wyjaśnią — rzekł Tunigorn.
— Nie mogę pozwolić sobie na strach przed wjazdem do jednego z moich miast. Piliplok podda mi się, gdy tylko tam wkroczę! — powiedział Valentine zły i zdenerwowany.
— Jesteś pewien? — spytała Carabella. — Masz oto Piliplok, nadęty egoistyczną dumą; do miasta wkracza Koronal, który przyjechał poobijanym ślizgaczem, ubrany w zgniłe szmaty. Jak sądzisz, czy cię pozdrowią? Są winni zdrady i wiedzą o tym. Być może będą raczej woleli zdradę niż ryzyko poddania się autorytetowi władcy bez walki. Moim zdaniem można tam wejść tylko na czele armii!
— Racja — zgodził się Tunigorn.
Zrozpaczony i zawiedziony, Valentine popatrzył w oczy Deliambera, Sleeta, Ernamara. Odpowiedzieli mu jednakowym spojrzeniem: nieruchomym, smutnym, uroczystym. Żaden się nie odezwał.
— Więc znowu zostałem pozbawiony tronu? — Pytanie to nie było skierowane do nikogo w szczególności. — Znów jestem włóczęgą w łachmanach? Nie ośmielę się wjechać do Piliploku? Nie ośmielę się? Fałszywi Koronalowie w Khyntor i Ni-moya zapewne mają armie, ja nie mam i nie ośmielę się udać także i tam. Więc co mam zrobić? Znów zostać żonglerem? — Roześmiał się. — Nie, to nie jest chyba najlepsze wyjście. Jestem Koronalem i nim zostanę. Sądziłem, że mogę już przestać pracowicie szukać sobie miejsca w świecie, ale najwyraźniej się myliłem. Wydostań mnie z tej dżungli, Deliamberze. Znajdź drogę na wybrzeże, do jakiegoś miasta, które nadal skłonne jest przyjąć mnie z należnymi honorami. Potem wyruszymy na poszukiwanie sojuszników i zaczniemy wszystko naprawiać, co?
— A gdzie będziemy szukać sojuszników, panie? — spytał Sleet.
— Gdzie tylko się da — odparł Valentine.
8
Podróżując z Góry Zamkowej przez dolinę Glayge do Labiryntu, Hissune na każdym kroku spotykał oznaki ogarniającego świat zamętu. Choć w tej żyznej i cieszącej się łagodnym klimatem części Alhanroelu sytuacja nie była jeszcze tak trudna jak dalej na zachodzie lub na Zimroelu, wszędzie wyraźnie wyczuwało się, niemal dostrzegało, napięcie: zamknięte bramy, przerażone spojrzenia, zacięte twarze. Lecz w samym Labiryncie, pomyślał, nic się właściwie nie zmieniło, być może dlatego, iż Labirynt był zawsze miejscem zamkniętych bram, przerażonych spojrzeń i zaciętych twarzy.
Choć Labirynt rzeczywiście mógł się nie zmienić, zmienił się sam Hissune i zmiana ta objawiła mu się w całej pełni w chwili przekraczania Bramy Wody, wspaniałych, aż przesadnie bogatych wrót, tradycyjnie używanych przez Potęgi Majipooru, odwiedzające miasto Pontifexa. Za sobą zostawiał ciepłe, mgliste popołudnie doliny Glayge, lekki wiaterek niosący zapachy pól, zielone wzgórza, radosne, pulsujące promienie słońca, przed sobą miał wieczną noc tajemniczych, hermetycznych zwojów Labiryntu, ostry blask sztucznego światła, przedziwne, martwe powietrze, które nigdy nie zaznało wiatru i deszczu. Przekraczając granicę między tymi dwoma królestwami, Hissune przez mgnienie oka widział oczami wyobraźni, jak masywne wrota zatrzaskują się za nim ze szczękiem, jak jakaś przerażająca, nieprzenikniona bariera oddziela go teraz od wszystkiego, co na świecie piękne, i poczuł chłód strachu.
Zdumiało go, że rok czy dwa lata spędzone na Górze Zamkowej zdołały dokonać w nim aż takiej przemiany — że Labirynt, którego zapewne nigdy nie kochał, lecz w którym czuł się jak w domu, po tych kilkunastu miesiącach stanie mu się nienawistny. I wydało mu się także, że dopiero w tej chwili pojął, jakim przerażeniem może napawać on Lorda Valentine'a; teraz dopiero odczuł cień, zaledwie muśnięcie strachu, który prześladował Koronala, gdy przyszło mu zagłębić się w te czeluście.
Hissune zmienił się także pod innym względem. Kiedy wyjeżdżał z Labiryntu, był nikim szczególnym — oczywiście, otrzymał tytuł rycerza-kandydata, lecz tytuł ten znaczył niewiele, zwłaszcza dla mieszkańców Labiryntu, którym niełatwo było zaimponować tego rodzaju światową pompą. Po paru latach wracał tu już jako książę Hissune, członek Rady Regencyjnej.
Mieszkańcom Labiryntu pompa nie imponowała, lecz imponowała władza, zwłaszcza gdy władzę dzierżył człowiek wywodzący się z nich. Tysiące ludzi wyległo na ulice prowadzące od Bramy Ostrzy do wewnętrznego kręgu Labiryntu, widzowie stawali na palcach i przepychali się, pragnąc go lepiej zobaczyć, gdy jechał królewskim ślizgaczem pomalowanym w kolory Koronala, mając przy sobie eskortę taką, jakby sam był Koronalem. Nikt nie krzyczał, nie wiwatował, nie machał mu — nie było to w stylu obywateli Labiryntu. Obywatele Labiryntu po prostu patrzyli. Milczący, najwyraźniej onieśmieleni, najprawdopodobniej pełni zazdrości, z niechętną fascynacją obserwowali go, gdy ich mijał. Hissune wyobraził sobie, że w tłumie dostrzegł swego starego przyjaciela Vanimoona, jego śliczną siostrę, Ghisneta, Heluana i jeszcze kilkunastu towarzyszy zabaw z Dziedzińca Guadelooma. Być może się mylił, być może były to tylko igraszki wyobraźni. Zdał sobie jednak sprawę, iż pragnie, by tu byli, pragnie, by widzieli go w książęcym stroju, w wielkim ślizgaczu; obdarty mały Hissune z Dziedzińca Guadelooma zmieniony w księcia regenta Hissune'a, otoczony aurą Góry błyszczącą wokół niego niczym drugie słońce. Nie ma nic złego w odczuwaniu od czasu do czasu takiej drobnej, nic nie znaczącej dumy, prawda? — spytał sam siebie. I sam też odpowiedział: Nie, oczywiście, że nie. Od czasu do czasu każdy może sobie pozwolić na odrobinę próżności. Nawet święci muszą czasami czuć się lepsi, a ciebie nikt nigdy jeszcze nie oskarżył o świętość. Więc poczuj się lepszy, a potem zapomnij o tym uczuciu i zabierz się do roboty. Bezustanne składanie gratulacji samemu sobie otępia duszę.
Oficjalni przedstawiciele Pontyfikatu, mający na twarzach formalne maski, czekali na niego na granicy wewnętrznego kręgu. Powitali Hissune'a bardzo uroczyście, po czym natychmiast zaprowadzili go do windy zarezerwowanej dla Potęg i ich wysłanników; winda przeniosła go błyskawicznie na najniższe, imperialne poziomy.