Powiedział:
— Nie pozostaniesz tu długo, mamo.
— Gdzie więc zamieszkam?
Znów się zawahał, a potem powiedział cicho:
— Sądzę, że chcą mnie wybrać na Koronala, mamo. Kiedy nim zostanę, będziesz musiała wyjechać na Wyspę, przyjąć na siebie nowej trudne obowiązki. Czy rozumiesz, o czym mówię?
— Rozumiem doskonale.
— A czy jesteś gotowa, mamo?
— Zrobię, co będzie trzeba — powiedziała, uśmiechnęła się i potrząsnęła głową jakby z niedowierzaniem. A potem wzięła go w ramiona.
9
— A więc oznajmijmy to światu — powiedział Faraataa.
Była Godzina Płomienia, godzina południa, słońce stało wysoko nad Piurifayne. Dzisiaj nie padał deszcz, nie do pomyślenia było, by dzisiaj spadł deszcz, gdyż nadszedł dzień oznajmienia tego światu, a światu należało oznajmić to pod bezchmurnym niebem.
Stał na drewnianym rusztowaniu, patrząc na wielką porębę w dżungli, którą przygotowali jego zwolennicy. Padły tysiące drzew, wielka rana w piersi świata; na tej wielkiej, otwartej przestrzeni stali jego ludzie, ramię w ramię, tak daleko, jak tylko sięgał wzrok. Po obu jego stronach wzniesiono strome budowle w kształcie piramidy — nowe świątynie, niemal tak wyniosłe jak rusztowanie. Zbudowano je z drewnianych bali, związanych w stary sposób, a na ich szczytach powiewały dwie flagi odkupienia: czerwona i żółta. Oto Nowe Velalisier, wzniesione w dżungli. Za rok o tej porze, pomyślał Faraataa, rytuał odprawiony zostanie w prawdziwym Velalisier za morzem, nareszcie konsekrowanym ponownie.
Dokonał Pięciu Zmian, lekko, z łatwością zmieniając formy: Czerwona Kobieta, Ślepy Gigant, Ubiczowany, Ostatni Król; każdą zmianę punktował syczący okrzyk tych, którzy je obserwowali; a kiedy zakończył ostatnią i stanął przed nimi jako Książę, Który Nadejdzie, ryk tłumu był wręcz ogłuszający. Krzyczeli jego imię, coraz głośniej i głośniej: Faraataa! Faraataa! FARAATAA!
— Jestem Księciem, Który Nadejdzie, jestem Królem, Który Jest! — krzyknął, jak często czynił to w snach.
Odpowiedzieli:
— Uczcijcie Księcia, Który Nadejdzie, będącego Królem, Który Jest!
A on rozkazał im:
— Złączcie dłonie i dusze. Wezwijmy królów oceanu! Złączyli dłonie i dusze; poczuł, jak wypełnia go ich siła, wysłał wezwanie:
— Bracia na morzu!
Usłyszał ich muzykę. Czuł, jak w głębinach poruszają się ciała. Odpowiedzieli wszyscy królowie: Maazmoorn, Girouz, Sheitoon, Diis, Narain i inni. Przyłączyli się, dali mu swą siłę, uczynili z siebie trąby jego głosu.
Ponieśli jego słowa do wszystkich krain, do wszystkich zdolnych słyszeć.
— Wy, którzy jesteście naszymi nieprzyjaciółmi, słuchajcie! Wiedzcie, że wypowiedziana została wam wojna i że już zostaliście pokonam. Nadszedł czas zemsty. Nie oprzecie się nam. Nie oprzecie się nam. Giniecie i nic was nie ocali.
Otaczał go krzyk jego ludu: Faraataa, Faraataa, Faraataa! Skóra zaczęła mu świecić. Oczy płonęły prawdziwym blaskiem. Był Księciem, Który Nadejdzie, był Królem, Który Jest!
— Przez czternaście tysięcy lat świat ten należał do was, a teraz go odzyskaliśmy. Opuście go, obcy! Wsiądźcie na swoje statki, odlećcie do gwiazd, z których przybyliście, albowiem teraz świat ten należy do nas. Precz!
— Faraataa! Faraataa!
— Precz, lub poczujecie nasz straszny gniew. Precz, lub zepchnięci zostaniecie do morza. Precz, lub nie oszczędzimy żadnego z was!
— Faraataa!
Rozpostarł ramiona. Otworzył się na płomienną energię wszystkich tych dusz, które ofiarowały mu się, połączone, i energię królów oceanu, którzy byli jego oparciem, jego podporą. Wiedział, że kończy się czas wygnania, czas smutku. Święta wojna została już niemal wygrana. Ci, którzy ukradli świat i rozpełzli się po nim jak armia pożerających wszystko owadów, zostaną zgnieceni.
— Usłyszcie mnie, o nieprzyjaciele. Jestem Król, Który Jest. Milczące głosy odkrzyknęły ogłuszająco:
— Usłyszcie go, o nieprzyjaciele. Oto Król, Który Jest.
— Wasz czas się skończył! Wasze dni są policzone! Wasze zbrodnie zostaną ukarane, nikt z was nie ocaleje! Precz z naszego świata!
— Precz z naszego świata.
— Faraataa! — krzyczeli głośno. — Faraataa! Faraataa!
— Jestem Książę, Który Nadejdzie! Jestem Król, Który Jest! Odpowiedzieli mu:
— Pozdrowienia dla Księcia, Który Nadejdzie, będącego Królem, Który Jest.
KSIĘGA PONTIFEXA
1
— Zaiste niezwykły to dzień, panie, w którym Koronal jak żebrak zjawia się przed obliczem Króla Snów — powiedział Sleet, dłonią osłaniając twarz przed upalnym wiatrem, wiejącym ku nim nieubłaganie od strony Suvraelu. Jeszcze tylko kilka godzin i wylądują w Tolaghai, największym z portów południowego kontynentu.
— Nie jako żebrak, nie — wyjaśnił spokojnie Valentine. — Jako towarzysz broni, szukający pomocy przeciw wspólnemu wrogowi.
Zaskoczona Carabella obróciła się i spojrzała mu w oczy.
— Towarzysz broni, Valentinie? Nie słyszałam jeszcze w twych ustach tak wojowniczych słów.
— Prowadzimy wojnę, prawda?
— A więc będziesz walczył? Zadasz śmierć własną ręką? Valentine przyjrzał się jej bliżej, zastanawiając się, czy przypadkiem Carabella nie próbuje go sprowokować, ale nie, twarz miała łagodną jak zwykle i patrzyła na niego kochającymi oczami.
— Wiesz, że nigdy nie rozleję krwi. Są inne sposoby prowadzenia wojny. Jedną już wygrałem, mając was przy boku. Czy wtedy musiałem odebrać życie?
— Lecz z kim walczyliśmy wówczas? — wtrącił niecierpliwie Sleet. — Z twymi najbliższymi przyjaciółmi, oszukanymi przez Zmiennokształtnych. Elidath… Tunigorn… Stasilane… Mirigant… to oni chwycili za broń przeciwko tobie. Oczywiście, byłeś dla nich łagodny. Nie chciałeś zabijać ludzi pokroju Elidatha czy Miriganta, wystarczyło przeciągnąć ich na naszą stronę.
— Dominin Barjazid nie zaliczał się do mych najbliższych przyjaciół, lecz i jego oszczędziłem; sądzę, że teraz wszyscy jesteśmy z tego zadowoleni.
— Był to akt wielkiej łaski. Dziś mamy jednak innego przeciwnika: okrutne, obrzydliwe stwory, Zmiennokształtnych…
— Sleet…!
— Tacy właśnie są, panie. Przysięgli zniszczyć wszystko, co stworzyliśmy na tym naszym świecie…
— Na ich świecie, Sleecie. Nie zapomnij — ten świat należy do nich.
— Należał, panie. Przejęliśmy go, sami do tego doprowadzili. Jest ich zaledwie kilka milionów na planecie wystarczająco wielkiej dla…
— Czyżbyśmy po raz kolejny mieli wdać się w tę nudną dyskusję? — wybuchła Carabella, nie próbując nawet ukryć irytacji. — Po co? Wystarczająco ciężko jest oddychać rozgrzanym do czerwoności powietrzem Suvraelu bez nadwerężania płuc bezsensowną rozmową.
— Chciałem tylko podkreślić, pani, że wojna o odzyskanie tronu należała do tych, które wygrać można metodami pokojowymi: otwierając ramiona, przygarniając grzeszników do piersi. Teraz mamy innego przeciwnika. Ten Faraataa to istota zżerana przez nienawiść. Nie spocznie, póki wszyscy nie zginiemy; czy rzeczywiście sądzisz, że można go zwyciężyć miłością? A ty, panie?
Valentine odwrócił wzrok.