Выбрать главу

Istniało jednak inne wyjście z sytuacji.

— Możemy zabrać cię na Suvrael, Panie — powiedział najstarszy z kapitanów. — Smoki nie wpłynęły na południowe wody i żegluga tam jest całkiem bezpieczna.

Suvrael? Najpierw pomysł ten wydał się Valentine'owi co najmniej dziwny. Lecz po pierwszej przyszła następna myśclass="underline" Dlaczego nie? Pomoc Barjazidów mogłaby okazać się niezwykle przydatna, a nawet jeśli nie okazałaby się przydatna, nie wolno było pochopnie jej odrzucać. Być może także z południowego kontynentu można będzie dostać się jakoś na Wyspę lub na Alhanroel szlakiem, który omijał tereny opanowane przez zbuntowane smoki.

Zdecydował się więc na Suvrael. Podróż okazała się krótka i teraz właśnie flota statków handlarzy z Bellatule powoli zbliżała się do Suvraelu, płynąc pod południowy wiatr; właśnie zaczęła wpływać do portu Tolaghai.

Miasto piekło się w upale południa. Wyglądało przygnębiająco, pozbawione jakiegoś architektonicznego wyrazu parterowe i piętrowe domy z cegły w kolorze błota rozciągały się, jak okiem sięgnąć, wzdłuż i w głąb wybrzeża, ku łańcuchowi niskich wzgórz, odgradzających przybrzeżną równinę od strasznej pustyni zajmującej serce kontynentu. Gdy wraz z dworem eskortowani byli na brzeg, Carabella rzuciła Valentine'owi pełne niepokoju spojrzenie. Góra Zamkowa wydawała się oddalona nie o dziesięć tysięcy mil, lecz o dziesięć milionów.

Lecz okazało się, że w pobliżu budynku odprawy celnej czekają na nich wspaniałe ślizgacze, ozdobione pasami jaskrawego fioletu i żółci — kolorów Króla Snów. Przed ślizgaczami stali gwardziści w mundurach o tych samych barwach, a gdy Valentine i Carabella podeszli bliżej, z jednego z pojazdów na ich spotkanie, lekko kulejąc, wyszedł powoli wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna o gęstej, czarnej, lekko przyprószonej siwizną brodzie.

Valentine doskonale pamiętał to lekkie utykanie, ponieważ niegdyś sam tak właśnie utykał. Do niego należało niegdyś ciało czarnobrodego mężczyzny — miał przed sobą Dominina Barjazida, przed laty uzurpatora, na którego rozkaz otrzymał ciało anonimowego złotowłosego mężczyzny. Uzurpatora, który ukradł mu jego prawdziwe ciało, by jako Koronal rządzić z Góry Zamkowej. Utykanie było już skutkiem działań samego Valentine'a, który w młodości zmiażdżył sobie nogę w głupim wypadku, jadąc z Elidathem przez karłowaty las koło Amblemorn, na Górze.

— Witaj, panie — powiedział bardzo ciepło Dominin Barjazid. — Uczyniłeś nam wielki zaszczyt swą wizytą, na którą czekaliśmy tyle lat.

Wielce uniżenie wykonał znak gwiazdy; Valentine dostrzegł, jak drżały mu ręce. Sam Koronal także nie pozostał nieporuszony. Dziwnym, niepokojącym doznaniem było zobaczyć tak swe ciało, służące teraz innemu człowiekowi. Po pokonaniu Dominina nie chciał zgodzić się na ryzyko związane z kolejną zamianą, lecz straszliwie zmieszało go, gdy w swoich niegdyś oczach dostrzegł przebłysk obcej mu duszy. Poruszyło go także, gdy człowiek, który dawno temu odebrał mu tron, okazał całkowitą skruchę, całkowite wyrzeczenie się zdrady oraz najszczerszą gościnność.

Byli tacy, którzy za zdradę chcieli skazać Dominina na śmierć, lecz Valentine nie miał zamiaru ich słuchać. Być może jakiś barbarzyński król w jakichś odległych, prehistorycznych czasach skazywał swych przeciwników na śmierć, lecz żadna zbrodnia, nawet zamach na życie Koronala, nie ściągała na głowę winnego tak surowej kary tu, na Majipoorze. A poza tym, pokonany, Dominin wkroczył w świat szaleństwa; umysł pomieszał mu się od wiedzy, że jego ojciec, uchodzący za Króla Snów, w rzeczywistości był podstawionym Metamorfem.

Nie miało sensu karanie człowieka, który upadł tak nisko. Odzyskawszy tron, Valentine przebaczył Domininowi i oddał go pod opiekę wysłanników reprezentujących jego rodzinę, tak że mógł on powrócić na Suvrael. Stopniowo szaleństwo go opuściło. W kilka lat później Barjazid poprosił o pozwolenie pojawienia się na Górze Zamkowej z błaganiem o wybaczenie. “Wybaczyłem ci już” — odpowiedział mu Valentine, lecz Dominin przybył mimo to, w pokorze, wiedziony szczerymi intencjami klęknął przed tronem Confalume'a w dniu audiencji i oczyścił duszę z ciężaru zdrady.

Teraz, pomyślał Valentine, okoliczności znów drastycznie się zmieniły. To ja przybyłem do Dominina i to niemal jako uchodźca.

— Mój królewski brat Minax wysłał mnie, panie, bym towarzyszył ci, jako naszemu najdostojniejszemu gościowi, do Pałacu Barjazidów. Czy pojedziesz ze mną w pierwszym ślizgaczu?

Pałac znajdował się dość daleko od Tologhai, w smutnej, ponurej dolinie. Valentine od czasu do czasu widywał go w snach: groźna, złowroga budowla z ciemnego kamienia, ozdobiona na szczycie mnóstwem ostrych wieżyczek o fantazyjnych kształtach i kanciastych parapetów, zaprojektowana najwyraźniej po to, by onieśmielać oko, wzbudzać strach.

— Jaki okropny — szepnęła Carabella, kiedy znaleźli się bliżej.

— Zaczekaj — odparł jej Valentine. — Tylko zaczekaj. Przejechali pod masywną, ponurą i ciężką bramą. Wewnątrz nic nie przypominało o odpychającym wyglądzie zewnętrznym budowli. Chłodne dziedzińce rozbrzmiewały muzyką wielu fontann, gorzki upał pustyni zastąpiła chłodna bryza. Gdy Valentine, mając przy boku Carabellę, wysiadł z ślizgacza, dostrzegł służbę czekającą na nich z mrożonym winem i sorbetami, usłyszał muzykę delikatnych instrumentów; pośrodku grupy witających go ludzi stały dwie postacie odziane w luźne, białe szaty. Pierwsza z nich miała bladą, pulchną twarz oraz zaokrąglony brzuszek, twarz drugiej była szczupła i spalona niemal na czarno pustynnym słońcem. Na jej czole spoczywał złoty diadem, oznaka Potęgi Majipooru. Valentine'owi nie trzeba było mówić, że to Minax Barjazid, który zastąpił swego zmarłego ojca, Król Snów. Bledszy i grubszy człowiek był najprawdopodobniej jego bratem, Cristophem. Obaj uczynili znak gwiazdy, po czym Minax podszedł do Valentine'a i własnoręcznie ofiarował mu czarę błękitnego wina.

— Panie — powiedział — przybyłeś do nas w ponurych czasach, lecz witamy cię z radością niezależnie od tego, jak złowróżbna jest ta chwila. Zaciągnęliśmy u ciebie wielki dług. Wszystko, co nasze, należy do ciebie i oddajemy to pod twe rozkazy.

Najwyraźniej troskliwie przygotowywał tę przemowę, sam dźwięk głosu, płynność mowy świadczyły o długich próbach, lecz nagle Król Snów pochylił się, aż jego twarde, błyszczące oczy znalazły się zaledwie o kilka cali od oczu Koronala, i swym własnym, głębszym i cichszym głosem powiedział:

— Możesz schronić się u nas na tak długo, jak tylko sobie życzysz, panie.

— Nie zrozumiałeś, Wasza Wysokość — odparł Valentine. — Nie przybyłem tu szukać schronienia, lecz twej rady i pomocy w walce, która nas czeka.

Król Snów sprawiał wrażenie zaskoczonego tymi słowami.

— Udzielę ci każdej możliwej pomocy. Czy jednak widzisz jakąś nadzieję na walkę wśród nieszczęść, które nas dotknęły? Bo muszę ci powiedzieć, panie, że przez to — dotknął diademu — przyjrzałem się światu bardzo dokładnie i nie widzę dla nas nadziei, panie, żadnej, żadnej nadziei.

2

Na godzinę przed zmrokiem w Ni-moya znów rozbrzmiał krzyk; tysiące, a może nawet setki tysięcy głosów krzyczały ze straszliwą siłą: “Thallimon! Thallimon! Lord Thallimon! Thallimon!” Echo tego histerycznego, radosnego wrzasku odbiło się od wzgórz otaczających sektor Gimbeluc, niepowstrzymaną falą wtargnęły do Parku Baśniowych Stworzeń.

Mijał trzeci dzień od czasu, gdy zaczęły się demonstracje ku czci najnowszego z Koronalów, a dziś świętowano znacznie bardziej gorączkowo niż poprzednio. Najprawdopodobniej zabawie towarzyszyły rabunki, rozruchy i ogólne zniszczenie, lecz Yarmuz Khitain wcale się tym nie przejmował. Przeżył jeden z najbardziej przerażających dni w swej karierze kustosza parku, dokonano zamachu na wszystko, co uważał za słuszne, racjonalne, normalne; co właściwie obchodziły go hałasy, wzniecane przez miejskich głupców?