O świcie tego dnia Yarmuza Khitaina obudził jego bardzo młody asystent, mówiąc nieśmiało:
— Wrócił Vingole Nayila, proszę pana. Czeka przy wschodniej bramie.
— I co, przywiózł coś?
— Och, oczywiście, proszę pana? Trzy pełne ślizgacze!
— Zaraz przyjdę.
Vingole Nayila, główny łowca parku, od pięciu miesięcy przebywał na objętych rozruchami terenach środkowego Zimroelu. Yarmuz Khitain szczególnie za nim nie przepadał, Nayila był bowiem zarozumiały i aż nazbyt zadowolony z siebie, a kiedy już naraził swą cenną osobę w pogoni za jakąś rzadką bestią, dbał, by wszyscy wiedzieli, jak strasznym niebezpieczeństwom stawił czoło. Jednak w sprawach zawodowych nie dorównywał mu nikt; był genialnym kolekcjonerem dzikich zwierząt, niezmordowanym i nieustraszonym. Gdy tylko pojawiły się wieści o tym, że nieznane, groteskowe stworzenia wywołują panikę w regionach między Khyntor i Dulorn, Nayila natychmiast przygotował ekspedycję.
I najwyraźniej była to wyprawa udana. Gdy kustosz dotarł do wschodniej bramy, dostrzegł zoologa drepczącego tam i z powrotem wzdłuż bariery siłowej, uniemożliwiającej ludziom wdarcie się do parku, a zwierzętom ucieczkę na ulice. Poza strefą różowej mgiełki Nayila doglądał wyładunku wielu drewnianych pojemników, z których dochodziły brzęczenia, szczekania, mlaskania, warkoty i piski wszystkich możliwych rodzajów. Kątem oka dostrzegając Khitaina, obrócił się twarzą ku niemu i krzyknął:
— Słuchaj, nie uwierzysz, co przywiozłem!
— Nie mam zamiaru próbować — odpowiedział Yarmuz Khitain.
Akcesja najwyraźniej już się rozpoczęła. Wszyscy pracownicy parku, ilu ich zostało, pojawili się, by wnieść zwierzęta Nayili przez bramę i do budynku kontroli, gdzie miano umieścić je w klatkach do chwili, kiedy zbada się je na tyle, by można było uwolnić w jednym z otwartych habitatów.
— Ostrożnie! — krzyknął Nayila, gdy dwaj uginający się pod ciężarem jednej ze skrzyń mężczyźni omal nie upuścili jej na ziemię. — Jeśli nasz przyjaciel wyrwie się na wolność, wszyscy pożałujemy tego nieszczęścia, ale wy będziecie pierwsi! — A zwracając się do kustosza dodał: — Aż strach pomyśleć. Drapieżniki… same drapieżniki! Kły jak noże, pazury jak brzytwy… niech mnie diabli, jeśli wiem, jak w ogóle udało mi się wrócić. Kilka razy pewien byłem, że już po mnie, nie zostawiłem nawet nagrania w Rejestrze Dusz… co by to była za strata, co za strata! Ale wróciłem. Chodź, musisz je sobie dokładnie obejrzeć…
Rzeczywiście, strach było nawet pomyśleć. Przez cały dzień aż do wczesnego wieczora Yarmuz Khitain obserwował procesję niemożliwego, potwornego, nie do przyjęcia; procesję dziwactw natury, potworów, upiornych wyjątków od wszelkich biologicznych reguł.
— Te znalazłem biegające sobie tuż za granicami Mazadone — wyjaśnił Nayila, pokazując parkę małych, wściekle warczących stworzeń o okrutnych, czerwonych ślepiach i trzech niezwykle ostrych, dziesięciocalowych rogach wyrastających z czół. Po gęstym, czerwonawym futrze Khitain rozpoznał w nich haigusy… lecz nigdy nie widział haigusów rogatych i tak krwiożerczych. — Wstrętni, mali mordercy — mówił dalej Nayila. — Widziałem, jak doskoczyły do zdziczałego blava i zabiły go w pięć minut, rozpruwając mu brzuch. Złapałem je, kiedy pożywiały się w najlepsze, a wtedy to coś pojawiło się, by dokończyć po nich ucztę. — Wskazał na ciemnoskrzydłego canavonga o dziwnym, czarnym dziobie i jednym płonącym oku umieszczonym w środku wypukłego czoła — niewinny padlinożerca tajemniczo zmieniony w potwora z koszmarnego snu. — Widziałeś kiedyś coś aż tak obrzydliwego?
— Nie chcę zobaczyć nic obrzydliwszego — odrzekł Yarmuz Khitain.
— Zobaczysz, zobaczysz coś i obrzydliwszego, i wstrętniejszego, i groźniejszego — tylko przyjrzyj się temu, co zaraz wyciągniemy z tego pudła.
Yarmuz Khitain nie miał pewności, czy pragnie się temu przyglądać. Całe życie przeżył, badając zwierzęta, ucząc się ich życia, dbając o nie, kochając je w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa. Lecz to… to…
— Tylko mu się przyjrzyj. Miniaturowy dhumkar, być może dziesięciokrotnie mniejszy od normalnego, za to pięćdziesiąt razy szybszy. Nie zadowala się siedzeniem w piasku i wysuwaniem pyska w oczekiwaniu, że trafi mu się obiad. Nie, ten błyskawicznie poruszający się stwór poluje i szybciej odgryzie ci stopę w kostce, niż odetchnie. A to: manculain, prawda?
— Oczywiście. Ale na Zimroelu nie ma manculaimów.
— Ja też tak myślałem, póki nie natknąłem się na tego stworka w Velathys, na górskiej drodze. Bardzo podobny do manculainów ze Stoienzar, prawda? Lecz jest między nimi co najmniej jedna różnica. — Zoolog uklęknął przy klatce i warknął na zwierzę niskim głosem. Manculain natychmiast odpowiedział mu niskim warknięciem, po czym zaczął groźnie poruszać długimi, ostrymi kolcami, które pojawiły się na całym jego ciele, jakby miał zamiar miotać nimi przez gęstą siatkę.
Same igły mu nie wystarczą — rzekł Nayila. — Dodatkowo pokryte są trucizną! Jedno drapnięcie i ramię puchnie na tydzień. Wiem z doświadczenia. Nie mam tylko pojęcia, czym groziłoby głębsze ukłucie i wcale nie chcę się dowiedzieć. A ty?
Yarmuz Khitain zadrżał. Poczuł mdłości na myśl o tym, że te straszne stwory znajdą się w Parku Baśniowych Stworzeń, który dawno temu powstał, by udzielić schronienia, głównie, nieszkodliwym, łagodnym gatunkom, które doprowadził do zagłady rozwój cywilizacji na Majipoorze. Oczywiście, park miał w swej kolekcji wiele drapieżników i Khitain nie zamierzał przepraszać nikogo za ich istnienie — w końcu były dziełem Bogini i jeśli zabijały, by jeść, trudno było oskarżać je z tego powodu o wrodzone zło. Ale te… te… Te stwory są złe, pomyślał. Powinno się je zniszczyć.
Ta myśl go zaskoczyła. Nigdy przedtem nie przyszło mu do głowy nic podobnego. Złe zwierzęta? Jak w ogóle zwierzę może być złe. Mógł powiedzieć: “Sądzę, że to zwierzę jest strasznie brzydkie”. Albo: “Sądzę, że to zwierzę jest niebezpieczne”. Ale złe? Nie. Nie! Zwierzęta nie mogą być “złe”, nawet te zwierzęta. Zło objawia się gdzie indziej — w ich stwórcach. Nie, nawet nie w stwórcach. Oni też mają powody, by obdarzyć nimi świat, a powody te nie wynikają ze złej woli, pomyślał, chyba że bardzo się mylę. Gdzie więc kryje się zło? Zło — powiedział sobie Khitain — jest wszędzie, gnieździ się między cząsteczkami powietrza, którym oddychamy. Zło to wszechobecne zepsucie, w którym udział mamy wszyscy. Wszyscy oprócz zwierząt.
— Jak to możliwe? — spytał. — Skąd u Metamorfów wiedza potrzebna do stworzenia czegoś tak wstrętnego?
— Najwyraźniej Metamorfowie zachowali wiedzę o wielu rzeczach, których nie pofatygowaliśmy się od nich nauczyć. Przez lata siedzieli sobie cicho w Piurifayne, tworząc te stwory, rozmnażając je. Wyobrażasz sobie, jak wyglądało miejsce, w którym je hodowali? Koszmarne zoo, same potwory? A teraz zrobili nam uprzejmość, dzieląc się z nami dziełami swej nauki.
— Lecz czy możesz być pewien, że one wszystkie pochodzą z Piurifayne?
— Bardzo dokładnie prześledziłem wektory dystrybucji. Linie rozchodzą się od punktu znajdującego się na południowym zachodzie Ilirivoyne. To bez wątpienia dzieło Metamorfów. Nie istnieje nawet najmniejsza szansa, by kilkadziesiąt nowych gatunków drapieżników pojawiło się na Zimroelu w drodze spontanicznej mutacji. Wiemy, że prowadzimy wojnę — a oto broń w tej wojnie, Khitainie.