Kustosz przytaknął skinieniem głowy.
— Sądzę, że masz rację.
— Najgorsze zachowałem na koniec. Popatrz tylko.
W klatce z gęsto splecionej, drucianej siatki tak delikatnej, że pozwalała zobaczyć, co jest w środku, Khitain dostrzegł stado małych skrzydlatych stworzeń miotających się gniewnie, rzucających się na siatkę, bijących w nią wściekle skórzastymi skrzydłami, padających i podrywających się do kolejnego ataku. Pokryte futrem potworki miały około ośmiu cali długości, nieproporcjonalnie wielkie paszcze i błyszczące, czerwone jak koraliki oczy.
— Dhiimy — powiedział Nayila. — Złapałem je wśród drzew dwikka niedaleko Borgax.
— Dhiimy? — powtórzył Khitain. Głos miał ochrypły.
— A tak, dhiimy. Pożywiały się ciałami kilku leśnych braciszków, których prawdopodobnie zabiły — tak się zajęły jedzeniem, że nie zauważyły, kiedy się do nich zbliżyłem. Oszołomiłem je usypiającym sprayem i zebrałem. Kilka oprzytomniało, nim zdołałem zapakować je do klatki. Mam szczęście, że dysponuję jeszcze wszystkimi palcami, Yarmuz.
— Wiem, jak wyglądają dhiimy. Mają mniej więcej dwa cale długości i około pół cala szerokości. Te z rozmiarów przypominają raczej szczury.
— Tak, szczury. Latające, mięsożerne szczury. Wielkie, drapieżne dhiimy, co? Dhiimy, które nie tylko podszczypują i gryzą, lecz zdolne są zabić leśnego braciszka i objeść go do kości w dziesięć minut. Śliczne, prawda? Wyobraź sobie ich stado nad Ni-moya. Milion, dwa miliony… tyle, ile komarów. Spadają z nieba. Jedzą wszystko, co stanie im na drodze. Nowa plaga szarańczy… mięsożernej szarańczy.
Khitain zdał sobie nagle sprawę z tego, że oto osiągnął stan doskonałego spokoju. Za wiele dziś widział. Umysł odmówił przyjmowania nowych, potwornych faktów.
— Mocno uprzykrzyłyby nam życie — oświadczył łagodnie.
— A tak, tak. Uprzykrzyły. Musielibyśmy zacząć ubierać się i w zbroje. — Nayila wybuchł głośnym śmiechem. — Dhiimy to ich arcydzieło, Khitain. Nie potrzebujesz bomb, jeśli możesz zaatakować swego przeciwnika śmiercionośnymi, latającymi gryzoniami, co? Co?
Yarmuz Khitain nie odpowiedział. Patrzył na klatkę pełną kotłujących się w niej wściekłych dhiimów, jakby spoglądał w jamę sięgającą samego jądra świata.
Z daleka znów dobiegły ich krzyki.
— Thallimon! Thallimon. Lord Thallimon!
Nayila znieruchomiał, nadstawił uszu, łowił dobiegające go słowa.
— Thallimon? Czy to właśnie krzyczą?
— Lord Thallimon — odparł Khitain. — Nowy Koronal. Wypłynął trzy dni temu. Wyznawcy każdego wieczora organizują na jego cześć wielką demonstrację na Prospekcie Nissimorna.
— Kiedyś pracował tu pewien Thallimon. Czy to jakiś jego krewny?
— To właśnie on.
Vingole Nayila spojrzał na Khitaina oszołomiony.
— Co? Sześć miesięcy temu wymiatał nawóz z klatek, a teraz jest Koronalem? Czy to możliwe?
— Wygląda na to, że dziś każdy może zostać Koronalem — rzekł spokojnie Yarmuz Khitain. — Lecz najwyraźniej tylko na tydzień, może dwa tygodnie. Być może wkrótce nadejdzie twoja kolej, Vingole? — Zachichotał. — Albo moja.
— Jak do tego doszło, Yarmuz?
Khitain wzruszył ramionami. Wskazał świeżo przywiezione przez łowcę stworzenia: warczącego, trójrogiego haigusa, karłowatego dhumkara, jednookiego canavonga, dhiimy; wszystkie dziwaczne i przerażające, wszystkie drżące z żądzy mordu, z wściekłości.
— A jak doszło do tego? — spytał. — Jeśli coś tak nieprawdopodobnego znalazło się w naszym świecie, to dlaczego zamiatacza klatek nie uczynić Koronalem? Najpierw żonglerzy, potem zamiatacze, a potem… może zoologowie? Właściwie czemu nie? Jak to brzmi: “Vingole! Lord Vingole! Niech żyje Lord Vingole!”
— Przestań, Yarmuz.
— Ty siedziałeś sobie w lasach ze swoimi dhiimami i manculainami, ja musiałem obserwować, co tu się dzieje. Jestem bardzo zmęczony, Vingole. Widziałem za wiele.
— Lord Thallimon. Do licha!
— Lord taki i lord owaki, i lord jeszcze inny… od miesiąca gnębi nas plaga Koronalów, nie licząc kilku Pontifexów. Zmieniają się szybko. Miejmy nadzieję, że Thallimon zostanie dłużej. Powinien chronić park.
— Przed czym?
— Przed atakiem tłumu. Tam, na ulicach, jest mnóstwo głodnych ludzi, a my nadal żywimy zwierzęta. Ktoś mi powiedział, że po mieście ganiają agitatorzy nawołujący do wtargnięcia do parku i zaszlachtowania wszystkiego, co tu żyje.
— Mówisz poważnie?
— Oni najwyraźniej mówią poważnie.
— Przecież niektóre z okazów są bezcenne… niezastąpione…
— Wytłumacz to głodnemu człowiekowi, Vingole — powiedział Khitain cicho.
Nayila gapił się na niego bez słowa.
— I ty naprawdę sądzisz, że Thallimon będzie próbował powstrzymać ludzi, jeśli tłumy zdecydują się zaatakować park?
— Kiedyś tu pracował. Wie, jak ważne jest to, co robimy. I musi choć trochę kochać zwierzęta, prawda?
— Wymiatał nawóz z klatek, Yarmuz.
— Mimo wszystko…
— On też jest pewnie głodny, Yarmuz.
— Sytuacja jest zła, ale nie rozpaczliwa. Jeszcze nie. I co w ogóle można zarobić, zabijając kilka chudych sigimoinów, dimilionów i zampidonów? Jeden posiłek dla kilkuset osób, z taką szkodą dla nauki!
— Tłuszcza nie myśli — powiedział Nayila. — I chyba nie doceniasz swojego zamiatacza — Koronala. Mógł nienawidzić parku… nienawidzić swej pracy, nienawidzić ciebie, nienawidzić nawet zwierząt. Może także stwierdzić, że odniesie polityczne zwycięstwo, zapraszając swych zwolenników do parku na obiad. Wie, jak sforsować bramę, prawda?
— No… przypuszczam…
— Wiedzą to wszyscy pracownicy. Gdzie znajdują się skrzynki, jak zneutralizować pole, wejść do środka…
— Tego nie zrobi!
— Ale może, Yarmuz. Przygotuj się na tę ewentualność. Uzbrój ludzi.
— Uzbroić ludzi? W co? Myślisz, że trzymamy tu broń?
— To wyjątkowe miejsce. Gdy jakiś gatunek wyginie, nie sposób go odtworzyć. Jesteś za nie odpowiedzialny, Yarmuz.
Daleko, ale bliżej niż poprzednio, rozległ się okrzyk: “Thallimon. Lord Thallimon!”
— Jak myślisz, nadchodzą? — spytał Nayila.
— Tego by nie zrobił. Nie zrobił!
— Thallimon! Lord Thallimon!
— Wygląda mi na to, że się zbliżają.
Po przeciwnej stronie wielkiej sali zaczęło się jakieś zamieszanie. Pojawił się jeden z dozorców, dyszał ciężko, w oczach płonęło mu szaleństwo. Wykrzykiwał głośno nazwisko Yarmuza. Kiedy go zobaczył, wrzasnął: “Setki ludzi! Tysiące! Kierują się w stronę Gimbeluc!”
Khitain poczuł przypływ panicznego strachu. Popatrzył po ludziach z obsługi.
— Sprawdźcie bramy! — rozkazał. — Upewnijcie się, że zostały dokładnie zamknięte. Potem zablokujcie wszystkie przejścia wewnętrzne. Zwierzęta znajdujące się na terenach parku należy pędzić jak najdalej na północ, będą miały szansę ukryć się w lasach.
— To nic nie pomoże — stwierdził Vingole Nayila.
— A co innego możemy zrobić? Nie mamy broni, Vingole. Nie mam broni!
— Ja mam.
— O czym ty mówisz?
— Wielokrotnie ryzykowałem życie, by zebrać okazy dla tego parku. A już szczególnie ryzykowałem, łapiąc te, które przywiozłem dziś. Mam zamiar ich bronić. — Odwrócił się od kustosza, krzycząc: — Hej, wy! Pomóżcie mi z tą klatką.