— Co masz zamiar zrobić, Vingole?
— Wszystko jedno. Idź, zajmij się bramami. — Nie czekając na pomoc Nayila, spróbował wsadzić klatkę z dhiimami na mały wózek grawitacyjny, na którym wwieziono je do budynku. Dopiero teraz Khitain zrozumiał, jaką broń ma na myśli Nayila. Złapał go za ramię, próbował zatrzymać, lecz młodszy od niego łowca wyrwał się z łatwością, odepchnął go i nie zwracając uwagi na protesty, wyprowadził wózek z budynku.
Tłum zmierzający ku nim od strony miasta, niemal nieprzerwanie ryczący imię przywódcy, zbliżał się nieubłaganie. Przerażony Khitain pomyślał: Zniszczą park! Mimo to… jeśli Nayila naprawdę zamierza…
Nie, nie! Wybiegł z budynku, wpatrzył się w zapadający szybko zmrok, zobaczył zoologa daleko, przy wschodniej bramie. Krzyk rozlegał się znacznie głośniej: “Thallimon! Thallimon!”
Naraz dostrzegł tłumy, wylewające się na szeroki plac przed wschodnią bramą, na którym każdego ranka gromadzili się ludzie czekający na otwarcie bram. Ta przedziwna postać w dziwnych czerwonych szatach z białą lamówką… tak, to Thallimon! Stoi na szczycie czegoś w rodzaju palankinu, dziko wymachuje ramionami, pogania ludzi. Pole energetyczne otaczające park ochroni go przed kilkoma intruzami, lecz nie zaprojektowano go, by wytrzymało atak oszalałej tłuszczy. Do tej pory nie było potrzeby bronić niczego przed tłumem. Lecz teraz…
— Cofnijcie się! — krzyknął Nfayila. — Cofnijcie się! Ostrzegam!
— Thallimon! Thallimon!
— Ostrzegam was, nie próbujcie wedrzeć się do parku! Nikt nie poświęcił mu najmniejszej uwagi. Ludzie ruszyli przed siebie jak stado oszalałych bidlaków, atakujących i nie zwracających uwagi na to, co znajduje się przed nimi. Przyglądał się temu z rozpaczą; Nayila gestem nakazał jednemu ze strażników zdezaktywować na moment pole siłowe; przez tę chwilę zoolog zdążył wypchnąć klatkę na plac, wyrwać zamykający ją skobel i schronić się za bezpieczną barierą różowej mgiełki.
— Nie — szepnął do siebie Khitain. — Nie, nawet jeśli ma to obronić park… nie… nie…
Dhiimy wydostały się na wolność tak szybko, że nie sposób było odróżnić pojedynczych stworzeń. Błyskawicznie, niczym płynąca w górę rzeka złotego futra i czarnych skrzydeł, wzleciały w powietrze.
Wzniosły się w górę na pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stóp, a potem zawróciły, nurkując z oszałamiającą siłą i nieopanowaną żarłocznością, wbijając się w awangardę tłuszczy, jakby nie jadły od miesięcy. Ci, których zaatakowały, zachowywali się początkowo tak, jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje, oganiali się, machali rękami, jakby zaatakowały ich jakieś dokuczliwe owady. Lecz dhiimy nie dawały się łatwo odpędzić. Spadały na ludzi z góry, wyrywały kawały mięsa, wznosiły się, pożerały je w powietrzu i atakowały znowu. Nowy Lord Thallimon, krwawiąc z kilkunastu ran, spadł z palankinu i leżał, półprzytomny, na ziemi. Dhiimy atakowały nieprzerwanie, przede wszystkim tych z pierwszych szeregów, którzy już byli ranni, wyrywając im w ciałach nowe rany, wgryzając się w nie, szarpiąc obnażone pasma mięśni i ukrytą pod skórą miękką tkankę. “Nie!” — powtarzał raz za razem Khitain, przypatrując się wszystkiemu z wygodnego i bezpiecznego miejsca za bramą. “Nie, nie, nie!” Okrutne, małe stworzonka okazały się bezlitosne. Tłum rozpierzchł się, wrzeszczący ludzie uciekali we wszystkich kierunkach, zderzali się, padali, podnosili i biegli, na oślep szukając drogi prowadzącej z powrotem do Ni-moya; ci, którzy upadli, leżeli w szkarłatnych kałużach krwi, dhiimy atakowały, atakowały nieprzerwanie, niektóre zwłoki obrane były z mięsa niemal do kości, a to, co zostało, znikało szybko w żarłocznych paszczach. Khitain usłyszał szloch i dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, że to on szlocha.
Nagle wszystko się skończyło. Na placu zapanowała dziwna cisza. Tłum znikł, wśród leżących na ziemi nie słychać już było płaczu, dhiimy, nażarte, fruwały przez chwilę wokoło, a potem odleciały, Bogini jedna wie gdzie.
Yarmuz Khitain, drżący, wstrząśnięty, powoli odszedł od bramy. Park ocalał. Park ocalał. Obrócił się, poszukał wzrokiem Vingole'a Nayili, stojącego jak anioł zagłady z rozpostartymi ramionami i płonącymi oczami.
— Nie powinieneś był tego robić — powiedział głosem tak zdławionym z szoku i nienawiści, że ledwie zdołał wykrztusić te kilka słów.
— Zniszczyliby park.
— Tak. Park ocalał. Lecz popatrz… popatrz tylko… Nayila wzruszył ramionami.
— Ostrzegłem ich. Jak mógłbym pozwolić, by zniszczyli wszystko, co tu budowaliśmy, dla odrobiny świeżego mięsa?
— Mimo wszystko nie powinieneś tego robić.
— Tak sądzisz? Niczego nie żałuję, Yarmuz. Niczego. — Zoolog umilkł na chwilę. — Ach, może jednego. Żałuję, że nie miałem czasu wyselekcjonować kilku dhiimów dla naszej kolekcji. No, nie udało się. Teraz są już daleko, a ja nie mam ochoty wracać do Borgax i łapać ich od nowa. Nie żałuję niczego innego, Yarmuz. Nie miałem wyboru, musiałem je wypuścić. Ocaliły park. Jak moglibyśmy pozwolić tym szaleńcom, by go zniszczyli? No, jak, Yarmuz? Jak?
3
Choć świt zaledwie nadszedł, jaskrawe promienie słońca oświetlały wijącą się łagodnie, szeroką dolinę Glayge, gdy Hissune, który wstał wcześnie, wyszedł na pokład łodzi wiozącej go na Górę Zamkową. Na zachodzie, gdzie rzeka skręcała lekko w krainę wielkich kanionów, w powietrzu wisiała mgła, zakrywając wszystko, jakby był to pierwszy poranek w historii świata, lecz patrząc na wschód, Hissune dostrzegał zwykłe, pogodne, kryte czerwoną dachówką dachy wielkiego miasta Pendiwane, błyszczące w promieniach porannego słońca, daleko zaś, w górze rzeki, pojawił się niski, wygięty kształt nabrzeża Makropospos. Dalej znajdowały się Apocrune, Wodospady Stangard, Nimivan i inne miasta doliny, w których mieszkało co najmniej pięćdziesiąt milionów ludzi; szczęśliwe miejsca łatwego życia, teraz jednak nad miastami tymi wisiała aura nadchodzącego nieszczęścia. Hissune doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ludność doliny Glayge czeka, ze strachem myśląc o tym, co się stanie. Stojąc tak na dziobie łodzi, pragnął wyciągnąć ku nim ramiona, przytulić ich do piersi, krzyczeć: “Nie bójcie się! Bogini jest z nami! Wszystko będzie dobrze!”
Lecz… czy byłaby to prawda?
Nikt nie zna woli Bogini, pomyślał Hissune. Nie znając jej, człowiek musi sam kształtować swe przeznaczenie. Jak rzeźbiarze, ludzie kształtują swe życie z surowego kamienia przyszłości, godzina za godziną, dzień za dniem, posługując się planem, którzy sami wymyślili; jeśli to dobry plan, jeśli rzeźbimy nasz los prawidłowo, odejmując dłuto, pomyślimy o dziele: “jest dobre”, lecz jeśli nie przemyśleliśmy kolejnych posunięć, jeśli postępowaliśmy pośpiesznie i niedbale, cóż — proporcje okażą się złe, a dzieło nie wyważone. Cała nasza praca będzie wadliwa — a gdy to się zdarzy, czy wolno nam powiedzieć: “Taka była wola Bogini?”
Być może tylko źle obmyśliliśmy dzieło?
Nie mogę, powiedział sobie, źle obmyślić dzieła. Jeśli zrobię to właściwie, wszystko będzie dobrze, a wtedy powiedzą: “Bogini nam sprzyjała”.
Podczas szybkiej podróży rzeką, mijając Jerrik, Ghiseldorn i Sattinor, gdzie Glayge w swym górnym biegu wypływa z podnóża Góry, planował i doskonalił plan. Nim dotarł do Amblemorn, najbardziej wysuniętego na południowy zachód Miasta Góry, wiedział już, co powinien zrobić i nie miał żadnych wątpliwości.
Poza Amblemorn nie sposób było podróżować rzeką, gdyż tam właśnie Glayge rodziła się z mnóstwa spadających z Góry potoków, z których żaden nie był żeglowny. Ślizgacz niósł go w górę: przez pierścień Miast Zboczy, Wolnych Miast i Miast Strażniczych, przez Morvole, gdzie urodził się Elidath, Normork odgrodzone cyklopowym murem ze słynną wielką bramą, przez Hyun, gdzie liście drzew były szkarłatne, purpurowe, rubinowe, płomienne, przez Greel z jego krystalicznym częstokołem, przez Siglę Wyższą i jej pięć pionowych jezior, i dalej, w górę, przez Miasta Wewnętrzne: Banglecode, Bombifale, Peritole i resztę, wyżej, wyżej, grupa ślizgaczy powoli docierała na szczyt ogromnej Góry.