— Co więc proponujesz? — spytał Mirigant.
— Mam kilka propozycji. Po pierwsze, należy utworzyć armię, która otoczy granice Piurifayne, efektywnie odizoluje tę prowincję od reszty świata, a następnie przeczesze dżunglę w poszukiwaniu tego Faraatay i jego towarzyszy. Przyznaję, że nie będzie to łatwe zadanie.
— Kto będzie dowodził tą armią? — spytał diuk Halanx.
— Pozwólcie, panie, że wrócę do tego za chwilę — rzekł Hissune. — Jeśli wolno: musimy mieć drugą armię, zorganizowaną także na Zimroelu, której zadaniem będzie okupacja Piliploku — jeśli to możliwe, metodami pokojowymi, a jeśli nie, siłą — i przywrócenie miastu zależności od rządu. Po trzecie — musimy ogłosić zgromadzenie prowincjonalnych władców, którego zadaniem będzie rozsądna dystrybucja zapasów żywności. Prowincje, nie dotknięte jeszcze plagami, muszą podzielić się z poszkodowanymi; przy czym, oczywiście, oznajmimy jednogłośnie, że wymagamy wyrzeczeń, lecz przecież nie skrajnych. Prowincje, które nie podzielą się swymi zapasami — jeśli takie w ogóle będą — należy okupować.
— Wymaga to wielu armii — stwierdził Mangamot — jak na społeczeństwo nie mające wojskowych tradycji.
— Kiedy armie okazywały się potrzebne — odparł Hissune — jakimś cudem zawsze udawało nam się je sformować. Było tak w czasach Lorda Stiamota, było tak wtedy, gdy Lord Valentine walczył o odzyskanie tronu, i znów dziś tak będzie — w każdym razie nie mamy wyboru. Chciałbym jeszcze podkreślić, że istnieje wiele nieformalnych jednostek wojskowych, którym przewodzą Koronalowie z własnego nadania. Możemy zrobić z nich właściwy użytek, z samych Koronalów zresztą też.
— Uczyni z nas to zdrajców! — krzyknął diuk Halanx.
— Użyjemy każdego — odparł Hissune. — Poprosimy, by do nas dołączyli, nadamy im wysokie stopnie wojskowe, choć nie te, jak sądzę, które przybrali sami, po czym jasno damy do zrozumienia, że jeśli nie zechcą współpracować, zostaną zniszczeni.
— Zniszczeni?
— Świadomie użyłem tego właśnie słowa.
— Przebaczono nawet Domininowi Barjazidowi i odesłano go do rodziny. Odebrać życie, nawet zdrajcy…
— …nie jest decyzją łatwą — dokończył Hissune. — Mam zamiar użyć tych ludzi, nie zabić ich, lecz sądzę, że będę zmuszony ich zagłodzić, jeśli okażą się nieprzydatni. Proszę jednak, byśmy tę sprawę rozstrzygnęli kiedy indziej.
— Ty masz zamiar ich użyć? — zdziwił się książę Nimian z Dundilmir. — Przemawiasz jak Koronal!
— Nie. Przemawiam jak jeden z dwóch kandydatów na to stanowisko, zresztą przez was mianowany. Pod nieodżałowaną nieobecność lorda Diwisa przemówiłem zapewne zbyt stanowczo. Jedno jednak pragnę podkreślić: długo myślałem nad możliwymi rozwiązaniami i nie widzę przed nami innej drogi, jak tylko przyjąć mój plan, niezależnie od tego, kto będzie rządził.
— Rządzi Lord Valentine — odezwał się diuk Halanx.
— Jako Koronal. Jak sądzę, zgodziliśmy się jednak, że — biorąc pod uwagę naturę obecnego kryzysu — musimy mieć prawdziwego Pontifexa, by nas prowadził; sam Koronal nie wystarczy. Dzięki otrzymanym przez was informacjom wiem, że Lord Valentine płynie na Wyspę, by spotkać się z matką. Ja też pragnę wyruszyć na Wyspę, spotkać się z Koronalem, spróbować przekonać go, by zgodził się wstąpić na tron Pontifexa. Jeśli trafią do niego me argumenty, sam ogłosi, kto ma zostać jego następcą. Sądzę, że zadaniem nowego Koronala będzie pacyfikacja Piliploku i Ni-moya, a także podporządkowanie sobie fałszywych Koronalów. Pozwolę sobie zasugerować, by ten drugi kandydat dowodził armią, która wkroczy na tereny Metamorfów. Dla mnie osobiście nie ma znaczenia, kto zostanie Koronalem, ja czy Diwis; najważniejsze jest to, byśmy natychmiast wyruszyli w pole przywrócić porządek, co zresztą powinniśmy zrobić już dawno.
— Czy będziemy rzucać monetą? — dobiegły wypowiedziane od drzwi słowa.
Naprzeciw Hissune'a stał Diwis, spocony, nie ogolony, nadal w myśliwskim stroju. Hissune tylko się uśmiechnął.
— Raduję się znów cię widząc, lordzie Diwisie.
— Żałuję, że straciłem tyle z tak interesującego spotkania. Formujemy dziś armie i mianujemy Koronala, lordzie Hissunie?
— Lord Valentine mianuje Koronala — padła spokojna odpowiedź. — A gdy go już mianuje, na ciebie i na mnie spadnie zadanie sformowania armii i dowodzenia nimi. Ośmielam się mniemać, iż minie sporo czasu, nim ktokolwiek z tu obecnych będzie miał znów czas na rozrywki w rodzaju polowania.
Hissune wskazał gestem stojące obok niego, puste krzesło.
— Zechcecie usiąść, panie? — spytał. — Przedstawiłem zebranym kilka propozycji, które powtórzę teraz, jeśli zechcesz wysłuchać. Potem trzeba będzie podjąć decyzję, cóż więc postanowisz, panie? Czy mnie wysłuchasz?
4
Po raz kolejny na morzu, w powietrzu unosi się wywołana upałem mgiełka; gwałtowny, wiejący od Suvraelu wiatr i szybki prąd z południowego zachodu niosą statki ku ziemiom północy. Inne, gwałtowne prądy szaleją w duszy Valentine'a. Nadal pamięta słowa, które z okazji uczty wypowiedział Najwyższy Rzecznik Hornkast, tak jakby wypowiedziane zostały wczoraj, a nie — jak mu się czasami wydaje — dziesięć tysięcy lat temu.
Koronal jest wcieleniem Majipooru. Koronal to Majipoor wcielony. Jest światem, a świat jest nim.
Oczywiście. Oczywiście.
Podczas nieustannych podróży po świecie: z Góry Zamkowej do Labiryntu, z Labiryntu na Wyspę, z Wyspy do Piliploku, potem do Piurifayne i Bellatule, z Bellatule na Suvrael, a teraz z Suvraelu znów na Wyspę, dusza Valentine'a jeszcze szerzej otworzyła się na cierpienia Majipooru, umysł z większą jasnością zaczął odbierać jego ból, niepewność, szaleństwo, przerażenie, rozdzierające tę niegdyś najspokojniejszą i najszczęśliwszą z planet. Dzień i noc zalewały go emanacje dwudziestu miliardów cierpiących dusz. Przyjmował je z radością, przyswajał chętnie to, co przekazywał mu Majipoor, chętnie szukał sposobu, by ulżyć mu w jego bólu. Napięcie zaczynało go jednak męczyć. Zbyt wiele musiał przyjąć; nie potrafił przetrawić i zrozumieć wszystkiego, czuł się nieustannie zaskakiwany, oszołomiony, lecz nie mógł uciec, był bowiem Potęgą królestwa, musiał wykonywać swe obowiązki, nie mógł się przed nimi uchylać.
Tego dnia przez całe popołudnie stał samotny na pokładzie. Nikt nie ośmielił się do niego podejść, nawet Carabella, tak nieprzenikliwa była aura samotności, którą się otoczył. Kiedy wreszcie, po wielu godzinach, Carabella mimo wszystko zbliżyła się z wahaniem, była niepewna i milcząca. Valentine przytulił ją jednak z uśmiechem, poczuł jej biodro przy swym udzie, poczuł jej ramię na swej piersi, lecz milczał jak ona, w tej chwili bowiem znajdował się w królestwie nie znającym słów, w którym zyskiwał spokój, w którym zraniona dusza mogła się uleczyć. Wiedział, że może jej zaufać — że Carabella nie wtargnie w to jego królestwo.
Po długiej chwili spojrzała na zachód i westchnęła głośno, zaskoczona, lecz nadal milczała.
— Cóż spostrzegłaś, kochanie? — spytał.
— Widzę coś. Chyba smoka. Valentine milczał.
— Czy to możliwe? Mówiono nam, że o tej porze roku na tych wodach nie ma smoków. Więc co takiego właściwie dostrzegłam?
— Smoka.
— Powiedziano nam, że tu nie ma smoków, a to z pewnością smok. Ciemny, wielki, płynie w tym samym kierunku co my. Valentinie, skąd on się tu wziął?