Выбрать главу

— One są wszędzie, Carabello.

— A może tylko mi się wydaje? Może to tylko cień na wodzie… może to tylko dryfujące wodorosty…

Valentine potrząsnął głową.

— Widzisz smoka. Króla smoków, jednego z tych największych.

— Nawet na niego nie spojrzałeś!

— Nie spojrzałem. Lecz on tam jest.

— Wyczuwasz go?

— Tak, wyczuwam. Czuję ciężar jego majestatycznej obecności. Siłę umysłu. Potęgę inteligencji. Czułem to, nim się jeszcze odezwałaś.

— Masz teraz niezwykłe zdolności — powiedziała.

— Owszem.

Nadal patrzył na północ. Ciężar duszy smoka przygniatał jego duszę. W czasie trudnych ostatnich miesięcy stał się znacznie bardziej wrażliwy. Potrafił wysyłać umysł daleko bez najmniejszego wysiłku, w rzeczywistości z trudem się przed tym powstrzymywał. Śpiąc i czuwając, poznawał całą głębię duszy Majipooru. Odległość nie wydawała się już przeszkodą. Wyczuwał wszystko, nawet ostre, gorzkie myśli Zmiennokształtnych, nawet powolne, pulsujące emanacje smoków.

— Czego chce? — spytała Carabella. — Czy ma zamiar zaatakować?

— Nie sądzę.

— Lecz nie jesteś pewien?

— Niczego nie jestem już pewien, Carabello.

Zwrócił się ku wielkiemu morskiemu stworzeniu. Starał się dotknąć swym umysłem jego umysłu. Przez moment czuł coś w rodzaju kontaktu, wrażenie otwarcia, złączenia, lecz nagle został odepchnięty jakby potężną dłonią, choć w tym geście nie było niechęci ani pogardy. Miał wrażenie, jakby smok chciał mu powiedzieć: “Nie tu, nie teraz, jeszcze nie”.

— Tak dziwnie wyglądasz — przemówiła Carabella. — Czy on zaatakuje?

— Nie, nie.

— Sprawiasz wrażenie przerażonego.

— Nie, nie boję się. Po prostu próbuję zrozumieć. Nie wyczuwam niebezpieczeństwa. Tylko świadomość… nadzór… ten potężny umysł obserwuje nas…

— Może wysyła wieści Metamorfom?

— To chyba możliwe, tak.

— Jeśli smoki i Zmiennokształtni zjednoczyli się przeciwko nam…

— Podejrzewa to Deliamber, opierając się na zeznaniach istoty, której nie sposób już przesłuchać. Uważam, że może to być znacznie bardziej skomplikowane. Moim zdaniem nieprędko zrozumiemy, na czym polega istota więzi między Zmiennokształtnymi i smokami. Lecz powtarzam ci — nie czuję niebezpieczeństwa.

Carabella milczała przez chwilę, patrząc na niego uważnie.

— Potrafisz czytać w umyśle smoka?

— Nie. Nie. Ja go tylko czuję. Czuję jego obecność. Niczego nie potrafię odczytać. Smok jest dla mnie całkowitą tajemnicą, Carabello. Im bardziej staram się go dosięgnąć, z tym większą łatwością mnie odrzuca.

— Odwraca się. Odpływa!

— Tak. Czuję, jak się przede mną zamyka… jak się wycofuje, jak mnie odtrąca.

— Czego on od nas chce, Valentinie? Czego się nauczył?

— Bardzo chciałbym wiedzieć.

Valentine kurczowo trzymał się relingu, drżący i wyczerpany. Na moment Carabella przykryła jego dłoń swoją, ścisnęła ją; a potem odsunęła się i znów milczeli.

Zdawał sobie sprawę z tego, że nie rozumie. Że rozumie bardzo niewiele. Wiedział też, że najważniejsze jest właśnie to — zrozumieć. Był tym, przez którego zaleczyć można rany zadane Majipoorowi, przez którego może dokonać się zjednoczenie — tego był pewien. On i tylko on może połączyć sprzeczne siły, przywrócić ich harmonię. Ale jak tego dokonać? Jak?

Kiedy przed wielu laty po nieoczekiwanej śmierci brata został królem, przyjął na siebie ten ciężar bez słowa protestu, bez reszty oddał się obowiązkom, choć często wydawały mu się one rydwanem ciągniętym przez narowiste konie. Wiedział jednak, że ma wykształcenie, którego wymaga się od władcy. A teraz Majipoor wymagał najwyraźniej, by jego władca stał się bogiem; a wiedzy potrzebnej bogowi Valentine nie miał posiąść nigdy.

Wyczuwał obecność smoka, znajdującego się gdzieś niedaleko, lecz nie potrafił nawiązać z nim prawdziwego kontaktu, po pewnym czasie przestał więc nawet próbować. Pozostał na pokładzie aż do zmierzchu, ze wzrokiem utkwionym w północny horyzont, jakby spodziewał się dojrzeć Wyspę Pani świecącą w ciemności niczym latarnia morska.

Lecz od Wyspy dzieliło go jeszcze kilka dni drogi. Znajdowali się teraz na tej samej szerokości geograficznej, co wielki półwysep znany pod nazwą Stoienzar. Szlak żeglugowy z Tolaghai na Wyspę prowadził przez Morze Wewnętrzne niemal aż na Alhanroel, praktycznie do wysuniętego półwyspu Stoienzar, dopiero później statki kierowały się na Archipelag Rodamaunt, omijały go i przybijały do portu Numinor. Żeglując tą trasą, można było w pełni wykorzystać południowe wiatry oraz silny Prąd Rodamaunt; znacznie szybciej płynęło się z Suvraelu na Wyspę niż z Wyspy na Suvrael.

Tego wieczora głównym tematem rozmowy był smok. Zimą wiele pokazało się ich w tych wodach, ponieważ smoki, którym udało się uniknąć myśliwych, płynęły zazwyczaj wzdłuż brzegów Stoienzar na wschód, z powrotem ku Wielkiemu Morzu. Lecz do zimy było jeszcze daleko i — jak to sam Valentine oraz jego towarzysze mieli już szansę zaobserwować — tego roku smoki wybierały sobie najbardziej nieoczekiwane trasy, dążąc do tajemniczego miejsca spotkań, gdzieś w pobliżu bieguna; kierowały się nawet na północ, wzdłuż brzegu Wyspy. Morza były ich pełne, a przynajmniej tak mogło się wydawać, i nikt właściwie nie wiedział dlaczego. W każdym razie ja nie wiem, pomyślał Valentine. Nie wiem nic.

Siedział, milcząc, w gronie przyjaciół, niemal się nie odzywał, zbierał siły, tak bardzo mu potrzebne.

Nocami, nie śpiąc, leżał u boku Carabelli i nasłuchiwał głosów Majipooru. Słyszał płaczące z głodu Khyntor i jęczące w strachu Pidruid; słyszał gniewne krzyki przebiegającej brukowane ulice Velathys samozwańczej policji, słyszał podniesione głosy ulicznych oratorów w Alaisor. Miliony, dziesiątki milionów razy głosy powtarzały jego imię. Słyszał Metamorfów w ich tropikalnej dżungli, napawających się tryumfem, którego byli tak pewni, słyszał smoki, u dna oceanów nawołujące się spokojnymi, głębokimi głosami.

Czuł także dotknięcie chłodnej dłoni matki na swym czole, słyszał głos Pani: “Wkrótce będziesz przy mnie, Valentinie, wkrótce ci pomogę”. Od czasu do czasu pojawiał się przy nim także Król Snów, mówiąc: “Tej nocy przelecę nad światem, szukając twych wrogów, przyjacielu Koronalu, i jeśli zdołam rzucić ich na kolana, nie zawaham się, bo taki jest właśnie mój zamiar”. Czuł wtedy ulgę, lecz nieuchronnie pojawiały się znów krzyki trwogi i gniewu, pojawiał się śpiew smoków, szepty Zmiennokształtnych, noc zmieniała się w ranek, wstawał z łoża bardziej zmęczony, niż się do niego kładł. Gdy statki ominęły półwysep Stoienzar i znalazły się na wodach dzielących Alhanroel od Wyspy, słabość ta zaczęła go opuszczać. Ból świata nadal w niego uderzał, lecz tu potęga Pani była już wszechogarniająca, co dzień większa i Valentine czuł ją w swym umyśle; pomagała mu, prowadziła go i pocieszała. Na Suvraelu, stając twarzą w twarz z pesymizmem Króla Snów, potrafił wymownie przedstawić swe przekonanie, że świat można jeszcze odbudować. “Nie ma nadziei” — mówił i Minax Barjazid, a on odpowiadał: “Jest nadzieja i musimy ją wykorzystać. Wiem, jak”. Barjazid mówił: “Nie łudźmy się. Wszystko stracone”, a on odpowiadał: “Słuchaj mnie, a pokaże ci drogę”. Udało mu się w końcu przekonać Minaxa, zdobyć jego niechętne poparcie. Ta iskra nadziei, obecna na Suvraelu, zgasła w trakcie podróży, lecz teraz wydawała się błyszczeć znowu.