Wyspa była już bardzo blisko. Każdego dnia wznosiła się coraz wyżej ponad horyzont, każdego ranka promienie wschodzącego słońca, padającego na jej wschodnie, kredowe zbocza i odbijały się od niego, najpierw bladoróżowe, potem oszałamiająco szkarłatne, następnie, niemal niedostrzegalnie, przechodzące w złoto, by wreszcie, gdy słońce stało już wysoko, zabłysnąć czystą, oślepiającą bielą; bielą, unoszącą się nad wodą niczym dźwięk wielkich cymbałów, głęboki ton muzyki.
W Numinorze Pani czekała już na niego w domu o nazwie Siedem Ścian. Kapłanka Talinod Esulde po raz kolejny zaprowadziła go do niej, do sali szmaragdowej; raz jeszcze Pani stała między dwiema tanigalami, uśmiechnięta, wyciągając ku niemu dłonie.
Dostrzegł, że w ciągu niespełna roku, który upłynął od jego poprzedniej wizyty na Wyspie, matka zmieniła się bardzo i niepokojąco. W ciemnych włosach pojawiły się pasma siwizny, ciepły blask oczu przygasł, aż wydawały się niemal chłodne; czas zmienił nawet jej królewską postawę — teraz garbiła się lekko, pochyloną głowę chowała w ramionach. Niegdyś wydawała mu się boginią, teraz zaś sprawiała wrażenie bogini zmieniającej się powoli w starą, niewątpliwie śmiertelną kobietę.
Padli sobie w objęcia. Pani wydała mu się tak lekka, jakby mógł ją unieść najsłabszy nawet wiaterek. Pili chłodne złote wino, opowiadał jej o wędrówkach po Piurifayne, o podróży na Suvrael, o spotkaniu z Domininem Barjazidem i o tym, jaką przyjemność sprawiło mu znalezienie starego wroga zdrowego na umyśle, okazującego mu należny szacunek.
— A Król Snów? — spytała. — Czy był serdeczny?
— Niezwykle serdeczny. Okazał mi tyle uczucia, że aż byłem zdumiony.
— Nie sposób polubić Barjazidów. Zapewne sama natura ich życia na tym kontynencie oraz straszliwe obowiązki na to nie pozwalają. Lecz błędem jest myśleć o nich jako o potworach, choć ludzie najczęściej za nie właśnie ich mają. Minax jest człowiekiem surowym — czuję jego duszę, kiedy spotykają się nasze umysły, co nie zdarza się często — lecz także silnym i sprawiedliwym.
— Spogląda w przyszłość bez nadziei, lecz obiecał swe pełne poparcie dla wszystkich naszych posunięć. W tej chwili chłosta świat najstraszliwszymi przesłaniami w nadziei zakończenia tego szaleństwa.
— Jestem świadoma jego działań. Od kilku tygodni wyczuwam płynącą z Suvraelu moc tak wielką, jak jeszcze nigdy. Minax użył całej swej potęgi. Ja też, choć na swój własny, łagodny sposób. To jednak nie wystarczy. Świat oszalał, Valentinie. Gwiazda naszych nieprzyjaciół wschodzi, nasza gaśnie, światem zamiast Pontifexa i Koronala rządzi teraz głód i strach. Wiesz o tym. Czujesz, jak otacza cię i ogarnia szaleństwo świata, jak szaleństwo grozi zalaniem całego globu.
— Czy więc skazani jesteśmy na klęskę, matko? Czy to właśnie próbujesz mi powiedzieć? Ty, źródło nadziei, Pani pociechy?
Spojrzała na niego oczami, w których pojawił się cień dawnego, stalowego błysku.
— Nie padło z mych ust słowo “klęska”. Stwierdziłam tylko, że Król Snów i Pani Snów sami nie opanują rzeki szaleństwa.
— Istnieje trzecia Potęga, matko. A może myślisz, że nie jestem zdolny do prowadzenia wojny?
— Jesteś zdolny dokonać wszystkiego, czego zapragniesz, lecz nawet trzy Potęgi to za mało. Chwiejna władza nie sprosta kryzysowi takiemu jak ten.
— Chwiejna?
— Oparta na trzech podporach. Powinno ich być cztery. Czas, by stary Tyeveras wreszcie zasnął.
— Matko…
— Jak długo jeszcze masz zamiar unikać odpowiedzialności?
— Niczego nie unikam, matko! Jakiemu celowi posłuży to, że dam się zamknąć w Labiryncie?
— A więc sądzisz, że Pontifex jest bezużyteczny? Najwyraźniej dziwny masz pogląd na nasz świat, jeśli rzeczywiście tak uważasz.
— Znam wartość Pontifexa.
— Jednak od początku rządów obywasz się bez niego.
— Nie moją jest winą, że gdy wstąpiłem na tron, Tyeveras był już starcem. Co miałem zrobić? Zasiąść w Labiryncie w dzień po zostaniu Koronalem? Nie mam Pontifexa, los bowiem mi go nie dał i nie pojawiła się okazja właściwa, bym zajął miejsce Tyeverasa. Miałem wiele pilniejszych zadań. Mam je nadal.
— Jesteś winien Majipoorowi Pontifexa, Valentinie.
— Jeszcze nie. Jeszcze nie.
— Jak długo będziesz powtarzał te słowa?
— Muszę pozostać na widoku, matko. Zamierzam skontaktować się jakoś z Danipiur, zdobyć jej poparcie w walce z tym Faraataą, który zniszczy świat w imię odzyskania go dla swego ludu. Siedząc w Labiryncie niczego…
— Masz zamiar drugi raz udać się do Piurifayne?
— Poniósłbym tylko kolejną klęskę. Mimo wszystko negocjacje z Metamorfami uważam za sprawę pierwszorzędnej wagi. Danipiur musi zrozumieć, że nie jestem jak królowie z przeszłości, że wyznaję nowe prawdy, że uważam, iż nie można nadal represjonować Zmiennokształtnych, że sprzeciwia się to duchowi Majipooru, że należy potraktować ich jak każdą inną rasę, udzielić miejsca w społeczeństwie.
— I zdołasz dokonać tego tylko jako Koronal.
— Jestem o tym przekonany, matko.
— Zbadaj więc szczerość swych przekonań — powiedziała pani głosem nie dopuszczającym sprzeciwu. — Jeśli to rzeczywiście przekonania, a nie zwykła nienawiść do Labiryntu.
— Nienawidzę Labiryntu i nie kryję tego, kiedy jednak nadejdzie czas, dam się w nim zamknąć posłusznie, choć niechętnie. Twierdzę jednak, że czas ten jeszcze nie nadszedł. Być może zbliża się, lecz jeszcze nie nadszedł.
— A więc niech nadejdzie jak najszybciej. Pozwól Tyeverasowi zasnąć, Valentinie. Nie zalewaj.
5
Spotkanie z Danipiur to niewielki tryumf, lecz godny, by się nim napawać, pomyślał Faraataą. Przez wiele lat wygnaniec, banita mieszkający w dżungli, przez wiele lat wykpiwany, gdy w ogóle go zauważano, teraz z wszystkimi dyplomatycznymi grzecznościami zaproszony został na spotkanie w Domu Urzędów w Ilirivoyne.
Najpierw czuł pokusę, by odwrócić role, by kpiąco zaprosić ją do Nowego Velalisier — w końcu Danipiur była tylko plemiennym urzędnikiem z tytułem bez odpowiednika z czasów przed Wygnaniem, on zaś, głosami wielu, stał się Księciem, Który Nadejdzie i Królem, Który Jest; to on codziennie rozmawia ze smokami i cieszy się poparciem większym, niż Danipiur kiedykolwiek miała. W końcu zrezygnował jednak z tego pomysłu. O ileż lepiej będzie, pomyślał, wmaszerować do Ilirivoyne na czele setek zwolenników, pokazać Danipiur i jej zausznikom, jaką ma moc. Niechże tak będzie, zdecydował. I zgodził się przybyć do Ilirivoyne.
Wzniesiona w nowym miejscu stolica ciągle sprawiała wrażenie nędznej, nie ukończonej. Jak zwykle wybrano na nią leśną polanę, przez którą przepływał obfity w wodę strumień. Ulice nadal jednak były tylko niewyraźnymi ścieżkami, domy o plecionych ścianach nie miały żadnych ozdób, dachy wydawały się plecione pospiesznie, a plac przed Domem Urzędów oczyszczony był tylko częściowo; pnącza nadal jeszcze rosły niemal wszędzie.
Sam dom był jedyną nicią łączącą nowe Ilirivoyne ze starym. Zgodnie ze zwyczajem niesiono go ze sobą wszędzie, wznoszono pośrodku każdego miejsca postoju; górował nad wszystkim: piętrowy, oparty na balach lśniącego bannikopu z fasadą z polerowanego bagiennego mahoniu, w porównaniu z nędznymi szałasami wydawał się pałacem. Gdy przekroczymy morze, wrócimy do Velalisier, pomyślał Faraataa, wybudujemy tam prawdziwy pałac z marmuru i kamienia, nowy cud świata, udekorujemy go bogactwami zabranymi jako wojenne łupy z Zamku Lorda Valentine'a, a wtedy Danipiur ukorzy się przede mną.