Выбрать главу

— Zabraniam ci!

— Zabraniasz?

— Jestem Danipiur!

— Tak. I co z tego? Jam jest Król, Który Jest, o mnie mówią proroctwa. Jak możesz mi czegoś zabronić? Zniszczę ich, Danipiur. A jeśli mi się przeciwstawisz, zniszczę także i ciebie. — Faraataa wstał i machnięciem ręki przewrócił swój nie tknięty kielich, wylewając na stół jego zawartość. W drzwiach zatrzymał się i na mgnienie oka przyjął postać Rzeki, oznakę sprzeciwu, pogardy, po czym powrócił do swej własnej formy. — Wojna będzie trwała nadal — oznajmił. — Na pewien czas pozostawiam cię na twym stanowisku, lecz ostrzegam: strzeż się zdradzieckich kontaktów z wrogiem! A jeśli chodzi o świętego Lorda Valentine'a, jego życie należy do mnie. Jego krew oczyści Stół Bogów w dniu rekonsekracji Velalisier. Strzeż się, Danipiur, twej krwi mogę użyć w tym samym celu!

6

— Koronal Lord Valentine wraz ze swą matką, Panią, przebywa w Świątyni Wewnętrznej — oznajmiła kapłanka Talinot Esulde. — Prosi, byś spędził noc w domu władców w Numinorze, książę, a jutro wyruszył na spotkanie z nim.

— Spełnię życzenie Koronala — odrzekł Hissune.

Ponad ramieniem kapłanki przyglądał się gigantycznej, białej ścianie Pierwszego Zbocza, górującej nad Numinorem. Jaśniała niemal boleśnie; miał wrażenie, że spogląda w drugie słońce. Gdy przed kilku dniami, po długiej podróży z Alhanroelu, po raz pierwszy dostrzegli Wyspę, patrząc na jej Zbocza musiał ocieniać oczy dłonią, choć i to pomagało niewiele, stojąca zaś obok niego Elsinome odwróciła się do niej plecami i krzyknęła, przerażona: “Nigdy nie widziałam takiego blasku! Czy może nas oślepić?” Lecz teraz, z bliska, biała kamienna ściana nie przerażała już; jej blask wydawał się czysty, przyjazny, raczej niczym światło księżyca niż słońca.

Od morza wiał świeży, łagodny wiatr, ten sam, który tak szybko — lecz nie dość szybko, by przytłumić niecierpliwość, której z każdym dniem gromadziło się coraz więcej — przeniósł go tu z Alaisor. Niecierpliwość ta nie opuściła go, gdy postawił stopę na lądzie należącym do Pani, choć wiedział, ze teraz nie wolno mu sobie na nią pozwolić, że musi żyć tym niespiesznym rytmem co wszyscy, łącznie z władczynią, lub nie osiągnie tego, po co tu przybył.

I rzeczywiście — czuł, jak niemal natychmiast dostosowuje się do powolnego rytmu. Kapłanka prowadziła go uliczkami małego, sennego miasteczka portowego do domu zwanego Siedem Ścian. Czar Wyspy, pomyślał Hissune, jest nieodparty; to miejsce pokoju, łagodności i ciszy, oddające hołd wszechmocnej obecności Pani. O szerzących się na Majipoorze niepokojach tutaj jakby nie słyszano.

Mimo wszystko nocą Hissune nie mógł zasnąć. Leżał we wspaniałej komnacie o ścianach okrytych cudownym, ciemnym materiałem utkanym przed wiekami, w komnacie, w której równie dobrze spać mógł kiedyś wielki Lord Confalume lub Prestimion, lub nawet sam Stiamot i wydawało mu się, że czuje wokół siebie obecność tych władców, rozmawiających ze sobą szeptem, szeptem kpiących sobie z niego: “uzurpator, wieśniak, bufon”. To tylko szum fal rozbijających się o nabrzeże, powtarzał sobie gniewnie, lecz sen nie nadchodził; im bardziej Hissune go pragnął, tym dalej się odsuwał. Wstał więc i spacerował po salach, wyszedł nawet na dziedziniec, szukając służącego, który mógłby dać mu wina, lecz nie znalazł nikogo, wrócił więc do sypialni i znów zamknął oczy. Tym razem zdawało mu się, że gdy tylko się położył, Pani lekko dotknęła jego duszy; nie, nie przypominało to przesłania, tylko delikatne obmywające westchnienie, ciche Hissune, Hissune, Hissune, dzięki któremu nieco uspokoił się i zasnął, najpierw płytko, a potem tak głęboko, że znalazł się poza zasięgiem snów.

Rankiem smukła, dostojna kapłanka Talinot Esulde przyszła po niego i po Elsinome. Poprowadziła ich do stóp wzgórza, gdzie czekały już napędzane grawitacyjnie małe ślizgacze, mające zabrać ich na najwyższe tarasy Wyspy.

Wjazd po pionowej ścianie Pierwszego Progu wydawał się niemal przerażający; wspinali się coraz wyżej, coraz wyżej, niczym we śnie. Hissune nie odważył się otworzyć oczu, póki pojazd nie spoczął na lądowisku. Dopiero wtedy obejrzał się i dostrzegł oświetloną słonecznym blaskiem bezgraniczną przestrzeń oceanu ciągnącą się aż ku dalekiemu Alhanroelowi i bliźniacze, wybiegające weń łukiem falochrony portu w Numinorze. Poprzez gęste, porastające taras lasy ślizgacz zawiózł ich do podstawy Drugiego Progu, wyrastającego w górę tak stromo, iż wydawał się wypełniać niebo. Noc spędzili właśnie tam, w domu na Tarasie Zwierciadeł, zawdzięczającym swą nazwę potężnym blokom polerowanego czarnego kamienia wyrastającym z ziemi niczym posągi dawno zapomnianych bóstw.

Stamtąd podobnym małym ślizgaczem znów ruszyli w górę na najwyższy i najświętszy Próg, wzniesiony tysiące stóp nad poziomem morza, gdzie znajdowało się sanktuarium Pani. Na szczycie Trzeciego Progu powietrze było krystalicznie czyste, rzeczy oddalone o wiele mil wydawały się bliskie, niczym obserwowane przez szkło powiększające. Olbrzymie ptaki z gatunku Hissune'owi nie znanego, o tłustych czerwonych ciałach i wielkich, czarnych skrzydłach zataczały w powietrzu leniwe kręgi. Znów wraz z Elsinome ruszyli w podróż po płaskim szczycie zbocza, mijali taras za tarasem, aż wreszcie dotarli na miejsce, gdzie stały proste, białe budynki pozornie przypadkowo rozrzucone wśród ogrodów niezwykłej piękności.

— To Taras Adoracji — wyjaśniła Talinot Esulde. — Wrota do Świątyni Wewnętrznej.

Tę noc przespali w cichym, oddalonym od innych budynku; ładnym, zwyczajnym, wyposażonym we własny basen i niewielki prywatny ogród odgrodzony od świata pnączami, których grube pnie tworzyły nieprzeniknioną ścianę. Rankiem służba przyniosła im mrożone owoce i smażoną rybę; wkrótce po śniadaniu pojawiła się sama Talinot Esulde wraz z inną kapłanką, dostojną siwowłosą kobietą o przenikliwym spojrzeniu, która oddała każdemu należne mu honory. Hissune'a powitała więc salutem należnym księciu Góry, dziwnie jednak nieformalnym, niemal niedbałym, ujęła dłonie Elsinome, przytrzymała je w uścisku przez dłuższą chwilę, patrząc jej w oczy serdecznie, choć badawczo.

W końcu puściła je i powiedziała:

— Witam was oboje na Trzecim Zboczu. Nazywam się Lorivade. Pani i jej syn oczekują was.

Poranek był chłodny i mglisty; słońce dopiero miało przedrzeć się przez wiszące nisko chmury. Ruszyli gęsiego — Lorivade szła pierwsza, Talinot Esulde ostatnia, nikt nie odezwał się nawet słowem — przeszli przez ogród; na liściach roślin lśniła rosa poranka, przekroczyli biały most o łukach tak delikatnych, że sprawiały wrażenie, jakby roztrzaskać je mogło najlżejsze nawet stąpnięcie, i znaleźli się na wielkiej łące, po której przeciwnej stronie stała Świątynia Wewnętrzna.

Hissune nigdy w życiu nie widział piękniejszego budynku. Świątynia zbudowana była z tego samego przezroczystego kamienia co most. Jej serce stanowiła niska rotunda o płaskim dachu, z której rozchodziło się promieniście osiem długich, delikatnych skrzydeł, nadających całości wrażenie promieniującej blaskiem gwiazdy. Nie zastosowano żadnego ornamentu; architektura Świątyni była prosta, precyzyjna, czysta i doskonała.

Pośrodku rotundy, w ośmiobocznej sali, w której centrum znajdował się ośmioboczny basen, czekali na nich Lord Valentine i kobieta — z całą pewnością jego matka.

Hissune zatrzymał się na progu; zamarł, ogarnięty nieopisanym zdumieniem. Patrzył to na Panią, to na jej syna, zmieszany, nie wiedząc, której z Potęg powinien oddać cześć pierwszej. Zdecydował, że zaszczyt ten należy się Pani… ale jak ma ją pozdrowić? Czy Panią wita się podobnie jak Koronala znakiem gwiazdy? A może popełni w ten sposób straszliwy nietakt? Nie miał pojęcia. Nauczono go wiele, ale nie wiedział, jak powitać Panią Wyspy!