Выбрать главу

Mimo wszystko obrócił się ku niej. Wydawała się starsza, niż oczekiwał, twarz miała pomarszczoną, włosy przyprószone siwizną, wokół oczu ciągnęła się sieć delikatnych zmarszczek. Lecz jej uśmiech… radosny, promienny, ciepły jak południowe słońce mówił wyraźnie o kryjącej się w ciele sile; w tym zdumiewającym blasku wszystkie jego wątpliwości, cały strach, natychmiast znikły.

Ukląkłby przed nią, lecz najwyraźniej wyczuła, co ma zamiar zrobić, nim jeszcze przygiął kolano, i powstrzymała go, ledwie widocznie kręcąc głową, po czym wyciągnęła rękę. Hissune jakimś cudem zrozumiał, co winien uczynić, i czubkami palców dotknął jej dłoni. W tej samej chwili poczuł przepływ energii tak gwałtowny, że gdyby nie kontrolował się całą siłą woli, z pewnością by odskoczył. Lecz energia Pani napełniła go tylko nowym poczuciem pewności siebie, siły, godności.

Odwrócił się ku Koronalowi.

— Panie — szepnął.

Zaskoczyły go, niemal przeraziły zmiany, które zaszły w twarzy i sylwetce Lorda Valentine'a od chwili, gdy widzieli się po raz ostatni, tak strasznie dawno temu, w Labiryncie, na początku rozpoczętego pod złą gwiazdą Wielkiego Objazdu. Valentine był wtedy tak straszliwie zmęczony, lecz mimo to jego rysy rozjaśniło wewnętrzne światło, rodzaj niezwyciężonej wesołości, której żadne zmęczenie nie było w stanie stłumić. To właśnie się zmieniło. Brutalne słońce Suvraelu przyciemniło skórę Koronala, nadając mu nieoczekiwanie gwałtowny, niemal barbarzyński wygląd. Oczy miał zapadnięte, ukryte pod ciężkimi powiekami, włosy spłowiałe, pobrużdżona twarz wydawała się chudsza — nie pozostał w niej nawet ślad tej pogody ducha, która była tak dla niego charakterystyczna. Sprawiał wrażenie człowieka obcego: napiętego, ponurego, obojętnego.

Hissune podniósł dłoń w znaku gwiazdy, lecz Lord Valentine tylko machnął niecierpliwie ręką, wyciągnął ją i uścisnął mocno dłoń Hissune'a. To także go zaniepokoiło — nie ściska się dłoni Koronala. I w tym wypadku poczuł przepływ energii, lecz w odróżnieniu od energii, którą wypełniła go Pani, ta pozostawiła go niespokojnego, wstrząśniętego, poruszonego.

Kiedy Koronal rozluźnił uścisk, Hissune cofnął się o krok i skinął na Elsinome, stojącą nieruchomo na progu, jakby obecność dwóch Potęg Majipooru w tej samej sali zmieniła ją w kamień. Schrypniętym, nieswoim głosem przedstawił ją:

— Panie… Pani… proszę, powitajcie mą matkę, lady Elsinome.

— Godna matka godnego syna — powiedziała Pani; były to jej pierwsze słowa, a głos, którym je wypowiedziała, wydał mu się najpiękniejszym, jaki kiedykolwiek słyszał — był dźwięczny, melodyjny, spokojny. — Podejdź bliżej, Elsinome.

Niczym wyrwana z transu, Elsinome uczyniła kilka kroków po gładkiej, marmurowej posadzce. Pani wyszła jej na spotkanie, stanęły twarzą w twarz przy ośmiobocznym basenie. Tam właśnie Pani na Wyspie wzięła Elsinome w objęcia i przytuliła serdecznie, a kiedy kobiety odsunęły się od siebie, Hissune dostrzegł, iż jego matka sprawia wrażenie kogoś, kto przez długi czas żył w ciemności, a teraz wyszedł wreszcie w pełny blask dnia. Oczy jej lśniły, twarz miała zarumienioną, w jej postawie nie pozostał nawet ślad zalęknienia czy nieśmiałości.

Spojrzała na Lorda Valentine'a, chciała uczcić go znakiem gwiazdy, lecz Koronal przeszkodził jej tak, jak przeszkodził samemu Hissune'owi — przytrzymał jej dłoń ze słowami:

— To nie jest konieczne, lady Elsinome.

— Panie, spełniam swój obowiązek — odparła pewnym głosem.

— Nie. Już nie. — Koronal uśmiechnął się, po raz pierwszy tego ranka. — Gesty, ukłony… wymagają ich uroczystości publiczne. Między nami pompa nie jest potrzebna. — Do Hissune'a rzekł: — Chyba bym cię nie rozpoznał, gdybym nie wiedział, z kim się dziś spotykam. Rozstaliśmy się na tak długo, że staliśmy się sobie obcy; takie przynajmniej odnoszę wrażenie.

— Minęło kilka lat, panie, a nie były to lata łatwe. Czas zawsze coś zmienia, lata takie jak te zmieniają wszystko.

— To prawda. — Lord Valentine pochylił się, przyglądając mu się tak intensywnie, że Hissune poczuł niepokój. Po dłuższej chwili Koronal odezwał się znowu. — Niegdyś sądziłem, że znam cię dobrze, lecz chłopiec, którego znałem, pokrywał nieśmiałość sprytem. Dziś stoi przede mną mężczyzna, prawdziwy książę, w którym nie pozostało niemal nic z nieśmiałości, a spryt zmienił się w coś głębszego, być może zręczność lub nawet mądrość męża stanu, przynajmniej jeśli raporty, które otrzymywałem, mówią prawdę, a nie mam powodu w to wątpić. Sądzę jednak, że gdzieś głęboko nadal dostrzegam chłopca, którym byłeś. Ale niełatwo jest go rozpoznać.

— A mnie, panie, trudno jest dziś dostrzec w tobie człowieka, który niegdyś wynajął mnie jako przewodnika po Labiryncie.

— Czyżbym zmienił się aż tak, Hissunie?

— Zmieniłeś się, panie. Obawiam się o ciebie.

— Jeśli musisz się dręczyć, obawiaj się o Majipoor, nie o mnie.

— Obawiam się o Majipoor, panie. Bardzo się boję. Lecz jak możesz żądać ode mnie, bym nie martwił się o ciebie? Jesteś moim dobroczyńcą, panie. Wszystko, co mam, zawdzięczam tobie, więc kiedy widzę cię tak smutnego, niespokojnego…

— To burzliwe czasy, Hissunie. Wydarzenia wyciskają piętno na mej twarzy, lecz może czeka nas jeszcze nowa wiosna. A teraz powiedz: jakie nowiny przynosisz z Góry Zamkowej? Wiem, że panowie i książęta snuli wielkie plany.

— Słusznie, panie.

— Więc mów!

— Rozumiesz, panie, że plany te zostają ci przedstawione do akceptacji, że Rada Regencyjna nigdy nie zamierzała…

— Rozumiem. Powiedz mi więc, co proponuje rada. Hissune głęboko zaczerpnął oddechu.

— Po pierwsze, sformowana przez nas armia powinna otoczyć Piurifayne, by uniemożliwić Metamorfom słanie kolejnych plag i innych przerażających wynalazków…

— Chodzi o otoczenie Piurifayne czy inwazję?

— Głównie otoczenie, panie.

— Głównie?

— Po odcięciu Piurifayne wojska powinny wkroczyć do prowincji w poszukiwaniu tego Faraatay i jego zwolenników.

— Och! Złapać Faraataę i jego zwolenników. A gdy już ich schwytamy, co dalej? Choć to mało prawdopodobne, o czym świadczą moje doświadczenia z dżungli.

— Zostaną odizolowani.

— Tylko? Żadnych egzekucji przywódców?

— Panie, nie jesteśmy dzikusami!

— Oczywiście, oczywiście. Celem inwazji jest więc wyłącznie schwytanie Faraatay?

— Wyłącznie, panie.

— Nie będziemy próbowali obalić Danipiur? Nie przeprowadzimy całkowitej eksterminacji Metamorfów?

— Nikt nie ośmielił się nawet zasugerować niczego podobnego.

— Rozumiem — rzekł Koronal głosem opanowanym, niemal kpiącym; Hissune nigdy jeszcze nie słyszał go mówiącego w ten sposób.

— I co jeszcze proponuje rada?

— Sformowanie armii okupującej Piliplok, bez rozlewu krwi, jeśli tylko da się tego uniknąć, a także kontrolującej inne miasta i prowincje, które wypowiedziały posłuszeństwo rządowi. Jej celem byłoby również zneutralizowanie rozmaitych prywatnych oddziałów, pozostających w dyspozycji fałszywych Koronalów — istnieje ich kilka — a także, jeśli to możliwe, użycie ich dla dobra rządu. Po trzecie, postanowiliśmy okupować prowincje, które nie godzą się na program podziału zapasów i nie chcą dostarczyć nakazanych ilości żywności terenom dotkniętym zarazami.