Выбрать главу

— Nie, zaczekaj… — wykrztusiła kobieta, gdy Lisamon już zamierzała odrzucić ją brutalnie. — Nie chcę niczyjej krzywdy, mam dar dla Pontifexa…

— Postaw ją na ziemi, Lisamon — rozkazał spokojnie Valentine.

Lisamon, nastawiona dość podejrzliwie, zmarszczyła czoło. Uwolniła wprawdzie nieznajomą, lecz stanęła tuż za Pontifexem, najwyraźniej gotowa zareagować natychmiast, gdyby tylko coś się stało. Kobieta drżała tak mocno, że ledwie trzymała się na nogach, jej usta poruszały się, ale przez chwilę nie była zdolna wypowiedzieć słowa. Potem spytała:

— Czy ty naprawdę jesteś Lordem Valentine'em?

— Naprawdę byłem Lordem Valentine'em. Teraz jestem Valentine'em Pontifexem.

— Oczywiście. Oczywiście. Wiedziałam. Mówili, że nie żyjesz, ale ja w to nie uwierzyłam. Nigdy! — Skłoniła się. — Wasza Wysokość… — Nadal drżała. Wydawała się dość młoda, choć trudno było to stwierdzić, gdyż głód i trudy wyryły głębokie bruzdy na jej twarzy, skórę zaś miała bledszą nawet niż Sleet. Wyciągnęła rękę. — Jestem Millilain — powiedziała. — Panie, chciałam dać ci… to!

Na jej dłoni leżało coś przypominającego kościany sztylet — długi, cienki, zwężający się w ostry czubek.

— Zamach! — ryknęła Lisamon i zamierzyła się do uderzenia. Valentine wstrzymał ją gestem dłoni.

— Zaczekaj — rozkazał. — Co to takiego, Millilain?

— Kieł. Święty kieł. Kieł króla oceanu Maazmorna… — Ach!

— Niech cię strzeże. Prowadzi. On jest największym z królów. Jego ząb jest bardzo cenny. — Millilain trzęsła się nieopanowanie. — Najpierw myślałam, że to grzech ich ubóstwiać, że to świętokradztwo, przestępstwo, ale potem wróciłam i słuchałam, uczyłam się. Oni, królowie oceanu, nie są źli, Wasza Wysokość. Są prawdziwymi władcami. Należymy do nich… my i wszyscy mieszkańcy Majipooru. Przyniosłam ci kieł Maazmoorna, Wasza Wysokość, największego z nich, prawdziwej Potęgi…

— Valentinie, chyba powinniśmy ruszać — wtrąciła cicho Carabella.

— Oczywiście. — Valentine delikatnie wyjął kieł z dłoni kobiety. Miał on około dziesięciu cali długości, w dotyku wydawał się dziwnie chłodny, lecz płonął jakby wewnętrznym ogniem. Kiedy zacisnął na nim palce, wydawało mu się przez chwilę, że dociera do niego odległe bicie dzwonów lub coś podobnego, choć dźwięk ten nie przypominał niczego, co zdarzyło mu się słyszeć kiedykolwiek.

— Dziękuję ci, Millilain — powiedział poważnie. — Bardzo cenię sobie twój dar.

— Wasza Wysokość… — Potykając się, kobieta odeszła i znikła wśród tłumu, oni zaś powoli ruszyli przez most do Khyntor.

Przejście na drugi brzeg zabrało im godzinę, może nawet więcej. Na długo przedtem Valentine widział ludzi tam zgromadzonych, czekających na niego; i widział też, że nie jest to zwykły tłum, ponieważ mężczyźni stojący w pierwszym szeregu ubrani byli identycznie, w zielono-złote mundury — barwy Koronala. Oto armia, armia Lorda Sempeturna.

Zalzan Kavol obejrzał się. Nie sprawiał wrażenia zachwyconego.

— Wasza Wysokość…?

— Nie zatrzymuj się. Kiedy staniesz przed pierwszym szeregiem, odsuń się i daj mi przejść. Zostań przy mym boku.

Poczuł, jak dłoń Carabelli zaciska mu się na nadgarstku.

— Czy pamiętasz — powiedział jej — jak na samym początku wojny o odzyskanie tronu przybyliśmy do Pendywine, zastaliśmy dziesięciotysięczny oddział milicji czekający na nas przy bramie, a nas było tylko kilkoro?

— To nie Pendywine. Pendywine nie zbuntowało się przeciw tobie. W bramie nie czekał na ciebie fałszywy Koronal, tylko tłusty i przerażony burmistrz.

— Nie ma żadnej różnicy — oświadczył Valentine.

Byli już na drugim brzegu. Drogę zagradzali im żołnierze w zieleni i złocie. Stojący w pierwszym rzędzie oficer o oczach błyszczących strachem krzyknął ochryple:

— Kim jesteś, że ośmielasz się wkroczyć do Khyntor bez pozwolenia Lorda Sempeturna?

— Jestem Valentine Pontifex i nie potrzebuję niczyjego pozwolenia, by wejść do miasta na Majipoorze.

— Koronal Lord Sempeturn zakazuje ci kolejnego kroku, obcy człowieku!

Valentine tylko się uśmiechnął.

— Jak Koronal, jeśli w ogóle jest on Koronalem, może zakazać czegokolwiek Pontifexowi? Daj spokój, przyjacielu, zejdź mi z drogi.

— Tego nie uczynię. Taki z ciebie Pontifex jak i ze mnie!

— Zarzucasz mi kłamstwo? Sądzę, że twój Koronal powinien to sam powiedzieć — powiedział cicho Valentine i ruszył przed siebie, mając u boku Zalzana Kavola i Lisamon Hultin. Oficer, który zastąpił im drogę, spojrzał niepewnie na swych żołnierzy, wyprostował się, a oni powtórzyli jego ruch; ich dłonie ostentacyjnie spoczęły na broni. Valentine szedł przed siebie. Żołnierze cofnęli się o pół kroku, potem jeszcze o pół, choć przez cały czas patrzyli na niego groźnie. Valentine nie zamierzał się zatrzymywać. Pierwsza linia armii Lorda Sempeturna załamała się, on zaś szedł nadal, niespiesznie, spokojnie.

Nagle wojsko rozstąpiło się i do przodu wystąpił niski, gruby mężczyzna o czerwonych policzkach, stając twarzą w twarz z Valentine'em. Ubrany był w strój Koronala: białą szatę na złotym kubraku. Na głowę, pokrytą zmierzwionymi czarnymi włosami, założył koronę znaku gwiazdy, a przynajmniej jej w miarę wierną kopię.

Wyciągnął przed siebie obie dłonie z rozczapierzonymi palcami.

— Dość! — krzyknął. — Nie zbliżaj się, oszuście!

— W czyim imieniu wydajesz mi ten rozkaz? — spytał Valentine.

— W swym własnym, jestem bowiem Koronalem Lordem Sempeturnem!

— A więc ty jesteś Koronalem, ja zaś oszustem? Teraz zrozumiałem. Z czyjej więc woli jesteś Koronalem, Lordzie Sempeturnie?

— Z woli Bogini, która oddała rządy w me ręce, gdy na Górze Zamkowej zabrakło władcy.

— Aha. Lecz na Górze Zamkowej nigdy nie brakowało władcy. Mamy Koronala, nazywa się Lord Hissune; został mianowany w majestacie prawa.

— Fałszywy Koronal nie może mianować nikogo w majestacie prawa! — odparł Sempeturn.

— Lecz ja jestem Valentine, który był Koronalem, a teraz jest Pontifexem — z woli Bogini, jak sądzi większość.

Sempeturn uśmiechnął się ponuro.

— Oszustwem zostałeś Koronalem i nadal jesteś oszustem.

— Czy to możliwe? A więc udało mi się oszukać wszystkich książąt i panów Góry, Pontifexa Tyeverasa, niech spoczywa u Źródła, i mą matkę, Panią?

— Twierdzę, że oszukałeś ich wszystkich, czego najlepszym dowodem ściągnięta na Majipoor klątwa. Albowiem Valentine, który został Koronalem, był śniady i ciemnowłosy… a twe włosy są jasne jak złoto!

Valentine roześmiał się głośno.

— Przecież to stara i bardzo znana opowieść, przyjacielu! Z pewnością wiesz o czarach, które pozbawiły mnie mego ciała, dając mi w zamian to, które noszę teraz.

— Ty tak twierdzisz.

— I zgodziły się ze mną Potęgi królestwa.

— A więc jesteś mistrzem przewrotności — oświadczył Sempeturn. — Nie będę więcej marnował na ciebie czasu, czekają mnie ważne sprawy. Odejdź, wróć do Gorącego Khyntor, wsiądź na statek i ruszaj w dół rzeki. Jeśli jutro o tej porze będziesz się jeszcze znajdował na terenie prowincji, pożałujesz.

— Oddalę się stąd bardzo szybko, Lordzie Sempeturnie, lecz najpierw muszę zażądać czegoś od ciebie. Ci twoi żołnierze… — nazywasz ich Rycerzami Dekkereta, prawda? — …potrzebujemy ich na wschodzie, na granicach z Piurifayne. Lord Hissune gromadzi tam wielką armię. Udaj się do niego, Lordzie Sempeturnie. Oddaj mu się pod komendę. Czyń to, co ci każe. Zdajemy sobie sprawę z tego, czego dokonałeś, formując wojsko, i nie pozbawimy cię władzy nad twymi ludźmi; muszą jednak stać się częścią naszej wspólnej armii.