— Oszalałeś — orzekł Sempeturn.
— Jestem innego zdania.
— Mam zostawić me miasto bez ochrony? Maszerować tysiące mil, by oddać się pod komendę uzurpatora?
— Jest to konieczne, Lordzie Sempeturnie.
— W Khyntor ja decyduję, co jest konieczne!
— I to właśnie musi się zmienić. — Valentine z wielką łatwością wszedł w trans, wysłał ku Sempeturnowi najmniejsze pasemko swych myśli, igrał z nim; na czerwonej twarzy władcy Khyntor pojawiła się niepewność. Przesłał mu obraz Dominina Barjazida, którego ciało było niegdyś jego ciałem. — Rozpoznajesz tego człowieka, Lordzie Sempeturnie? — spytał.
— To… to… poprzedni Lord Valentine!
— Nie -Tym razem uderzył fałszywego Koronala pełną siłą. Sempeturn zatoczył się, omal nie upadł, oparł się o otaczających go mężczyzn; policzki poczerwieniały mu jeszcze bardziej, przybrały kolor przejrzałych winogron. — Kim jest ten człowiek?
— Bratem Króla Snów — szepnął Sempeturn.
— Dlaczego nosi ciało poprzedniego Lorda Valentine'a? — Bo… bo…
— Mów!
Sempeturn zgarbił się, kolana miał przygięte, dłońmi niemal dotykał ziemi.
— Bo ukradł ciało Koronala, brał udział w uzurpacji… doświadczył łaski przebaczenia z ręki człowieka, którego strącił z tronu i…
— Ach! Kim więc jestem?
— Jesteś Lordem Valentine'em — przyznał nieszczęśliwy Sempeturn.
— Źle. Kim jestem, Sempeturnie!
— Jesteś Valentine… Pontifex… Pontifex Majipooru…
— Rzeczywiście. No, wreszcie. A jeśli jestem Pontifexem, kto jest Koronalem?
— Ten, kogo mianowałeś, Wasza Wysokość.
— Mianowałem nim Lorda Hissune'a, który czeka na ciebie w Ni-moya, Sempeturnie. Idź, zgromadź swych rycerzy, poprowadź ich na wschód, służ swemu Koronalowi, spełniając jego rozkazy. Idź, Sempeturnie. Idź!
Po raz ostatni uderzył Sempeturna siłą swego umysłu; mały człowieczek zachwiał się, zatoczył, zadrżał i wreszcie opadł na kolana ze słowami:
— Wasza Wysokość, wybacz, wybacz…
— Spędzę noc, może dwie noce, w Khyntor; chcę sprawdzić, czy wszystko tu jest w porządku. Potem ruszę dalej na zachód, gdzie mam jeszcze wiele do zrobienia. — Valentine odwrócił się i dostrzegł, że Carabella patrzy na niego, jakby nagle wyrosły mu skrzydła lub rogi. Uśmiechnął się, przesłał jej całusa i pomyślał: Po czymś takim zawsze chce mi się pić. Najwyższa pora na kielich, może dwa kielichy wina, jeśli jakieś zostało w Khyntor, prawda?
Spojrzał na smoczy kieł, którego przez cały czas nie wypuścił z dłoni, lekko przesunął po nim palcem i znów usłyszał dalekie dzwony, wydawało mu się także, że na duszę padł mu cień wielkich skrzydeł. Ostrożnie owinął go kawałkiem kolorowego jedwabiu i wręczył Carabelli ze słowami:
— Pilnuj go dobrze, pani, póki cię o niego nie poproszę. Mam wrażenie, że z jego pomocą dokonam kiedyś czegoś wielkiego. — Spojrzał w tłum i dostrzegł tę kobietę, Millilain; patrzyła mu wprost w oczy, spojrzenie jej płonęło niemal przerażająco, jakby w zdumieniu i strachu spoglądała na jakąś boską istotę.
3
Tuż przed drzwiami jego sypialni toczyła się najwyraźniej jakaś kłótnia, z czego nagle zdał sobie sprawę. Hissune usiadł w łóżku, skrzywił się, zamrugał nieprzytomnie. Przez wielkie okno po lewej do sali wlewał się czerwony blask poranka, wschodzące słońce wisiało nisko nad horyzontem. Hissune nie spał niemal całą noc, przygotowywał się na powitanie Diwisa, który miał dziś przybyć do miasta, i nie radowało go bynajmniej to, iż został obudzony tuż po wschodzie słońca.
— Co się dzieje? — warknął. — Na miłość Bogini, co to za wściekłe wrzaski!
— Panie, muszę się z tobą zobaczyć! — Bez wątpienia był to głos Alsimira. — Straż twierdzi, że nie wolno cię budzić, ale ja po prostu muszę ci coś powiedzieć!
— Jestem całkiem pewien, że już mnie obudziłeś — westchnął Hissune. — Więc równie dobrze możesz wejść.
Rozległ się stuk odblokowywanego zamka. W drzwiach pojawił się Alsimir, sprawiał wrażenie zaniepokojonego.
— Panie…
— Co się dzieje?
— Miasto zostało zaatakowane, panie. Hissune przebudził się nagle i całkowicie.
— Zaatakowane? Przez kogo?
— Przez dziwne, potworne ptaki. Mają skrzydła jak smoki, dzioby jak brzytwy i ociekające trucizną pazury.
— Takie ptaki nie istnieją!
— Więc to kolejne stworzone przez Zmiennokształtnych potwory. Nadleciały nad miasto z południa, o świcie, stado jest wielkie, setki, może tysiące sztuk. Zginęło już jakieś pięćdziesiąt osób, może więcej, a będzie jeszcze gorzej. — Alsimir podszedł do okna. — Spójrz, panie, niektóre krążą właśnie nad dawnym pałacem księcia…
Hissune spojrzał w okno. Na tle pogodnego, porannego nieba dostrzegł upiorne kształty: ptaszyska wielkie, większe od gihorn, większe nawet od miluft i znacznie od nich przeraźliwsze. Skrzydła miały nie ptasie, sprawiały one raczej wrażenie skórzastych, rozpiętych na szkielecie delikatnych kości; rzeczywiście, zupełnie jak u smoków. Dzioby złowrogie, zakrzywione i ostre były jaskrawoczerwone, natomiast wielkie szpony jaskrawozielone. Stworzenia te nurkowały zawzięcie w poszukiwaniu ofiar, spadały na miasto, wznosiły się i spadały znowu, a znajdujący się na ulicach ludzie biegali rozpaczliwie, szukając schronienia. Hissune dostrzegł nieostrożnego, dziesięcio-, może dwunastoletniego chłopca, niosącego pod pachą książki, najpewniej podręczniki, wychodził właśnie z budynku wprost pod dziób jednego z tych stworów. Ptak obniżył lot, aż znalazł się dziewięć, może dziesięć stóp ponad ulicą i szponami zadał jeden potężny cios, który rozdarł ubranie i wyrwał z ciała kawałek mięsa. Dzieciak upadł i wił się w konwulsjach, bijąc dłońmi o chodnik, ptak zaś poderwał się. Ciało chłopca znieruchomiało nagle; a z nieba spadło na nie kilka stworów, bez wątpienia wyjątkowo głodnych. Hissune zaklął cicho.
— Bardzo dobrze, że mnie obudziłeś. Czy podjęto już jakieś środki zaradcze?
— Na dachy zmierza właśnie około pięciuset łuczników, panie. Ściągamy dalekosiężne miotacze tak szybko, jak tylko potrafimy.
— To nie wystarczy. To z pewnością nie wystarczy. Musimy zapobiec panice w mieście. Ani się obejrzymy, jak dwadzieścia milionów cywilów biegać będzie po ulicach, zadeptując się w tłumie na śmierć. Najważniejsze to pokazać im, że potrafimy natychmiast przejąć kontrolę nad sytuacją. Wyślij na dachy pięć tysięcy łuczników. Dziesięć tysięcy, jeśli mamy ich tylu. Chcę, żeby każdy, kto tylko potrafi naciągnąć cięciwę, walczył z tym zagrożeniem. W całym mieście… pamiętaj, muszą być widoczni, tylko w ten sposób dodadzą ludziom odwagi.
— Tak, panie.
— Podaj do ogólnej wiadomości, że cywile mają pozostać w domach aż do otrzymania nowych rozkazów. Dopóki nad miastem latają te ptaszyska, nikomu nie wolno wychodzić na ulice niezależnie od tego, jak ważne sprawy ma do załatwienia. A także każ Stimionowi wysłać wiadomość do Diwisa, że mamy tu mały problem i żeby uważał na siebie, jeśli rzeczywiście ma zamiar wkroczyć do Ni-moya dziś rano. Wyślij także po tego dziadka, prowadzącego za miastem zoo z rzadkimi zwierzętami, tego, z którym rozmawiałem w zeszłym tygodniu, nazywa się Ghitain, Khitain… no, coś takiego. Jeśli jeszcze nie wie, niech mu opowiedzą, co się tutaj dzieje. Doprowadźcie go do mnie pod szczególną ochroną. I niech ktoś pozbiera kilka tych zabitych ptaków i też je tu przyniesie. — Hissune spojrzał za okno. Oczy mu płonęły. Ciało chłopca zakryte było przez kilka, może nawet kilkanaście bestii, pożywiających się nim łakomie. Rozrzucone książki leżały na chodniku, żałosne plamki czerni. — Zmiennokształtni — powiedział gorzko. — Wysyłają te potwory, walczą z dziećmi. Och, każemy drogo im za to zapłacić, Alsimirze. Oddamy tego Faraataę na pożarcie jego własnym stworom. No dobrze, idź, musimy zabierać się do roboty.