– Już mówiłem, że t załatwię. Proponuję tę pracę Sam, ale ona nie chce pracować siedem dni w tygodniu. Rozważałem już kandydatury naszych ludzi, ale – uniósł dłonie i wzłożył palce – Samanta uważa, że nie mają profesjonalnego przygotowania albo odpowiednich dyplomów.
– Bo nie mają – potwierdziła Sam.
_ Więc proponuję Trish.
_ Ona też nie ma – powiedziała Sam szybko. – Ma dyplom z socjologii, a tylko licencjat z psychologii.
Resztki uśmiechu zniknęły z twarzy George'a.
_ Dobrze, ale WNAB to wystarcza i myślę, że nam też. Trish LaBelle ma słuchaczy pasma AM, a jak się przeniesie na FM na Nocne wyzna¬nia, obie stworzycie silny zespół. Więc możesz to robić sama albo z Trish jako partnerką.
_ Chwileczkę, momencik – wtrąciła się Eleanor. – Mówisz o tym, jakby to już było postanowione i Trish była w zespole.
_ Jeszcze nie, ale negocjuję z nią. Wszystko zależy od Sam, ale tak czy inaczej, skorzystamy z sukcesu Nocnych wyznań. Ty, Samanto mu¬sisz zdecydować, czy chcesz się poświęcić i sama prowadzić program, czy podzielisz się sławą z Trish. – Pochylił się i oparł łokcie o stół. ¬Tak czy inaczej, rozszerzamy program na weekend.
_ Więc na tym spotkaniu nie chodziło o nasze zdanie – powiedziała wzburzona Eleanor. – To była tylko formalność.
_ Skończyliśmy. – Potarł palcami po stole, jakby chciał podkreślić swoje słowa. – Powiesz mi, co zdecydujesz. – Wstał, poprawił krawat i wyszedł z pokoju.
Eleanor westchnęła i uniosła ręce.
_ Czasami zastanawiam się, dlaczego jeszcze tu jestem.
– Bo to uwielbiasz.
_ Więc może powinnam zatrudnić ciebie, bo potrzebuję poważnej pomocy psychologa.
_ Nie wierzę – powiedziała Sam, kiedy wyszły do dużego przedsionka, gdzie Melba odbierała telefony. – Jesteś najzdrowszą osobą, jaką znam.
_ Boże, więc wszyscy jesteśmy w tarapatach.
_ Wrócę wieczorem – powiedziała Sam i spojrzała na zegarek. Miła dużo czasu do programu i mnóstwo spraw do załatwienia. Nie spo¬dziewała się, że wpadnie na Melanie już na korytarzu.
_ I co? _ zapytała dziewczyna, kiedy minęły strażnika i wyszły na słoneczną ulicę. – Co się szykuje?
_ Chcą wydłużyć program.
Melanie nagle uśmiechnęła się szeroko i rozpromieniła.
_ Wiedziałam! To wspaniała wiadomość! Więc jak to będzie? Dłuższe godziny, więcej dni w tygodniu?
_ Więcej dni, ale to jeszcze nic pewnego.
_ Ale nie dasz sobie rady sama.
_ Powiedziałam im to. – Sam pogrzebała w torebce, znalazła okulary przeciwsłoneczne i założyła je.
– A ja? Powiedziałaś coś o mnie?
– Tak, ale… George ma własne pomysły.
– Pomysły? – Melanie zatrzymała się, zaskoczona. – Cholera, wiedziałam. Da program komuś innemu? – Kopnęła kamyk leżący na ulicy. Potoczył się i uderzył w kosz na śmieci. – Sukinsyn. Pieprzony sukinsyn! – Może powinnaś porozmawiać z Eleanor – powiedziała Sam, za¬skoczona reakcją Melanie. Rozumiała jej rozczarowanie, ale Melanie była po prostu wściekła.
– Po tym wszystkim, co zrobiłam. Po godzinach jakie przepracowa¬łam, po moim poświęceniu!
Sam zamarło serce.
– Poświęceniu? – powtórzyła i pomyślała, że jest przewrażliwiona. _ Ale to twoja praca.
Melanie nie słuchała jej. Mrucząc coś pod nosem, ruszyła z powro¬tem do budynku.
– Mam dość. To ostatnia kropla.
Bentz rozparł się na fotelu i spojrzał na żałosną postać, która sie¬działa po drugiej stronie biurka.
David Ross był przerażony i drżał.
– Myślę, że potrzebuję adwokata – powiedział, a potpokrył mu czoło.
Ręce zaciskał tak mocno, że pobielały mu palce. Włosy miał potargane, a koszulę pogniecioną. Wyglądał, jakby nie spał od dwóch tygodni.
– Przyszedł pan tu z własnej woli.
– Wiem, wiem. – David głośno przełknął ślinę. – Nie miałem pojęcia, że to zajdzie tak daleko. To znaczy… – Zamknął oczy i opanował się. – Martwię się oSamantę Leeds. Jestem, to znaczy byłem jej narze¬czonym. I… pokłóciliśmy się, i próbowałem załagodzić wszystko w Mek¬syku, ale nie wyszło. Byłem zdesperowany i zrobiłem coś, czego nie powinienem. – Sięgnął do kieszeni i wyciągnął klucze i portfel. – Zwró¬cili mi to w Meksyku – nawet nie wiem, czy wszystko jest w,środku, ale nie oddałem tego Sam, a jak zaczęły się kłopoty, to zatrzymałem to, bo miałem nadzieję, że przestraszona wróci do mnie i… ale tak się nie sta¬ło. Chyba nie znałem Samanty tak dobrze, jak mi się wydawało. ¬Uśmiechnął się blado. – Jednak jest twarda. – Odchrząknął. – Wiedzia¬łem, że ktoś ją prześladuje. Słyszałem o telefonach i przyznaję, że zasta¬nawiałem się nad tym. Sam dzwoniłem kilka razy do programu, ale nie doczekałem się na połączenie. Bałem się, że pozna mój głos.
– Jasne – powiedział Bentz. Był ciekaw do czego zmierza David Ross. Żuł powoli gumę i czekał. Wiedział, że mężczyzna nie jest mordercą – miał inną grupę krwi. Poza tym Ross nie był ani trochę podobny do faceta z portretu. Jednak miał poczucie winy i chciał się do czegoś przyznać, a Bentz był gotów go wysłuchać.
– Miałem nadzieję, że do mnie wróci i wszystko obróciło się prze¬ciwko mnie… a teraz jeszcze ten morderca… Słyszałem, że to może być ten sam facet, który dzwoni do radia… ktoś, kogo Samanta znała, został zabity. Boję się.
– I przyszedł pan dlatego, że zapomniał oddać klucze byłej dziew¬czynie? – Bentz pochylił się do przodu i oparł łokcie na stole, na rapor¬tach, które ludzi pokroju Davida Rossa śmiertelnie by przeraziły.
– Chcę tylko oczyścić moje nazwisko.
– A jest z czego?.
Ross zaczerwienił się.
– Niepotrzebnie tu przyjechałem. Właściwie to chyba błąd – powiedział i zebrał się na odwagę. – Chciałem wszystko wyjaśnić.
Bentz wierzył mu. David Rosś mógł teoretycznie mieć coś wspólne¬go z zabójstwami, gdyby pociągał za sznurki, kierował mordercą jak kukiełką lub go wynajął, ale seryjni mordercy nie działali w ten sposób. Podniecało ich samo zabijanie, a gdyby to było morderstwo na zlecenie, nie zginęłyby inne kobiety, a Ross nie przyszedłby tutaj. Nie, on nie był Johnem, mordercą z różańcem, jak nazwał go Bentz. Manekin w Cen¬trum Boucher miał różaniec na szyi, a ślady na szyjach ofiar miały taki sam wzór jak modlitewne paciorki. Dziwny znak na szyi Leanne Jaquil¬lard pochodził naj prawdopodobniej od krzyżyka.
– Ma pan nam jeszcze coś do powiedzenia? – spytał Bentz.
– Tak. Złapcie go. – Nozdrza Davida rozszerzyły się, jakby poczuł nieprzyjemny zapach. – Aresztujcie albo zabijcie drania, ale zabierzcie go z ulicy, zanim dopadnie Samantę•
– Dość tego. Odchodzę – oznajmiła Melanie, nie mogąc opanować drżenia w głosie. Była tak wściekła, tak wkurzona, że kiedy stała przed biurkiem Eleanor Cavalier, cała dygotała.
– Zadzwonię do ciebie – powiedziała Eleańor i odłożyła słuchaw¬kę, a potem spojrzała na Melanie.
– Siadaj i porozmawiajmy. Nie możesz tak po prostu odejść. Mu¬sisz dać dwutygodniowe wypowiedzenie i…
– Nic z tego. Nie po tym, jak mnie potraktowano. Kiedy brałam tę pracę powiedziano mi, że awansuję, że z moim dyplomem i doświad¬czeniem z psychologii, będę w kolejce do własnego programu.
– Kiedyś tak – powiedziała Eleanor i jeszcze raz wskazała jej krze¬sło. – Może się tak zdarzyć.
– Może. – Melanie parsknęła ironicznie. – Może! Jezu, Eleanor. Mam dyplom licencjata i znam się na technicznych sprawach tak dobrze jak Tiny, na litość boską! Zastępowałam Samantę, kiedy wyjechała. Byłam taka zła? – Nie, oczywiście, że nie.
– Do kogo dzwonisz, gdy jesteś chora? Co? Do mnie. – Pokazała na siebie kciukiem. – To nie ma sensu, Odchodzę stąd! – powiedziała i ob¬róciła się na wysokich obcasach, o mało nie wpadając na Ramblin' Roba, który stał na środku korytarza. Stary cwaniak podsłuchiwał. Najego widok dostała gęsiej skórki. Zresztą reagowała tak na wszystkich,. George Han¬nah był starym zboczeńcem, a Gator też miał jakieś ciemne sprawki na sumieniu. Melanie nawet nie chciała zastanawiać się, jakim był popa¬prańcem i co robił za zamkniętymi drzwiami. Mogła się tylko domyślać. Jego oczy… przyprawiały ją o dreszcze. Właściwie nie wiedziała, dla¬czego siedziała tu tak długo. Rozmawiała z Trish LaBelle i miała na¬dzieję na pracę w WNAB. Tak'powinna zrobić. Nie będzie musiała mieć więcej do czynienia z Tinym. Boże,jaki on był beznadziejny, o mało nie umierał, gdy zbliżała się Samanta.