Выбрать главу

Miała teraz okazję przyjrzeć się z bliska Lorenzowi i przekonać się, jaki jest fantastyczny. Już nie dziwiła się swojej rozsądnej przyjaciółce, że zakochała się w nim bez pamięci. Być może miał w sobie coś chłopięcego, ale wyglądał i zachowywał się tak czarująco. A poza tym bez wątpienia niedługo dorośnie…

Nie mogła natomiast przekonać się do Renata, który wydał jej się szorstkim i aroganckim cynikiem. Był wysoki i wspaniale zbudowany, ale chociaż jego walory fizyczne nie pozostawiały nic do życzenia i choć przywitał się z nią uprzejmie, nie polubiła go. Przeczuwała, że przyjaciółka już niedługo będzie musiała stawić mu czoło.

Dwa duże stoły zastawiono na sześćdziesiąt osób. Martelli byli liczącą się rodziną, a ślub jednego z nich miał rangę wydarzenia roku. Na honorowym miejscu przy pierwszym stole królowała Baptista z parą narzeczonych u boku, przy drugim, w centrum, siedzieli Renato i Bernardo. Renato wspaniale wywiązywał się z obowiązków gospodarza, Bernardo natomiast całą uwagę poświęcał damie siedzącej obok niego. Być może tego właśnie wymagał savoir-vivre. Należało jej – Angielce – objaśnić sycylijskie menu.

– Fasolowe placuszki? – zaproponował. – A może wolałabyś faszerowane kulki ryżowe lub sałatkę owocową?

– I to wszystko to dopiero pierwsze danie? – Angie nie kryła zdumienia.

– Oczywiście. Potem podadzą potrawy z ryżu, makaron z kalafiorem, sardynki…

– Mniam, mniam. Brzmi wspaniale.

Jak to często bywa w przypadku filigranowych kobiet, Angie mogła objadać się niczym wygłodzony lew i nigdy nie przy bywało jej ni grama. Bernardo patrzył z podziwem, jak pochłaniała potrawkę z królika w sosie słodko-kwaśnym. Podał jej pasztet udekorowany serem ricotta, który Angie przyjęła bez wahania.

– Pierwszy raz widzę, żeby kobieta tak jadła – powiedział i natychmiast przeraził się, zdając sobie sprawę, jak niezręcznie musiało to zabrzmieć. – Nie to miałem na myśli! Chciałem powiedzieć, że…

Przerwał mu śmiech Angie, tak dźwięczny i szczery, że Bernardo też się uśmiechnął i jego zakłopotanie znikło. Zrozumiała go i wszystko było w porządku.

– Straszny gbur ze mnie, nieprawdaż? Zawsze powiem coś niewłaściwego.

– A kto chciałby ciągle słuchać właściwych rzeczy? – Angie skrzywiła się lekko. – Ciekawiej jest dowiedzieć się, co ludzie naprawdę myślą.

– Często to, co mówię albo myślę, denerwuje ludzi – stwierdził ponuro.

– Wyobrażam sobie.

Posiłek dobiegł końca. Goście wstali od stołu i rozchodzili się, dzieląc się na grupki. Bernardo przywołał kelnera. Wziął z tacy dwie szklaneczki. Jedną podał Angie i poprowadził dziewczynę w stronę bocznych drzwi. Nie zapytał jej, czy ma ochotę na jego towarzystwo, ale nie musiał. Angie chętnie podążyła za nim.

– Dokąd idziemy? – zapytała.

– Donikąd. – Wyglądał na zaskoczonego jej pytaniem. – Po prostu chciałem trochę pobyć z tobą sam na sam. Masz coś przeciwko temu?

– Nic podobnego. – Angie uśmiechnęła się. Wolała jego otwartość i pewien brak ogłady od śliskiego czaru mężczyzn, których znała. – Wszystko gra.

Prowadził ją przez okazałe wnętrza domu – przepyszny wystrój, ciężkie gobeliny na ścianach. Ze wszystkich okien rozciągały się przepiękne widoki.

– Galeria przodków – powiedział, gdy weszli do sali zawieszonej portretami. – To Vincente. Mój ojciec. – Wskazał na pierwszy portret. – Dalej dziadek, pradziadek…

Zbyt wiele było twarzy, by przyjrzeć się wszystkim, ale uwagę Angie zwrócił zagubiony wśród innych niewielki portret.

Ukazywał mężczyznę w osiemnastowiecznym stroju, o twarzy ostrej, choć zmęczonej, i nieco podejrzliwym spojrzeniu.

– To Lodovico Martelli. Jakieś dziesięć pokoleń wstecz – wyjaśnił Bernardo.

– Ale to przecież ty! – Angie patrzyła zdumiona.

– Jest pewne podobieństwo – przyznał.

– Pewne? Skądże. To przecież kropka w kropkę ty. Jesteś prawdziwym Martelli.

– W pewnym sensie.

Nie drążyła tematu. W samą porę przypomniała sobie o pochodzeniu Bernarda. Wyszli na taras. Zapadł już zmrok i jedynie światła domu rozjaśniały aksamitną ciemność. Angie drżała. Pragnęła, by Bernardo ją pocałował. Ale on zrobił coś, co zupełnie ją zaskoczyło. Ujął jej dłoń i delikatnie dotknął nią swojego policzka.

– Chyba… – zaczął i wydawało się, że nie może dokończyć zdania.

– Tak?

– Chyba powinniśmy wracać. Okropny ze mnie gospodarz.

Gdyby chodziło o innego mężczyznę, Angie potrafiłaby użyć swego uroku, by po swojej myśli pokierować wydarzeniami. Ale nie z Bernardem.

– Chyba masz rację – powiedziała. – Powinniśmy wracać.

ROZDZIAŁ DRUGI

Bernardo ciągle śnił ten sam koszmar. Mały chłopiec czeka nocą na powrót matki. Bernardo patrzy na niego jakby z boku, ale wie, że ten chłopiec to on sam. Zna wszystkie myśli i uczucia targające malcem, w chwili gdy głośne stukanie do drzwi uzmysławia mu, że jego świat się zawalił. Matka już nigdy nie wróci. Leży martwa u stóp gór, uwięziona wraz z ojcem we wraku rozbitego samochodu. Sceny zmieniają się jak w kalejdoskopie. Ten sam chłopiec pochyla się nad ciałem matki i walcząc ze łzami, szepcze pełne rozpaczy przyrzeczenie, że zawsze będzie czcił jej pamięć. Dla sąsiadów jego matka była prostituta. Fakt, że jej kochankiem był wielki człowiek, nie miał dla nich znaczenia. Okazywali jej szacunek tylko ze strachu przed gniewem Vincente Martellego.

Wiedział o tym i przysiągł sobie, że zmyje tę hańbę. Będzie silny jak ojciec i zmusi ludzi, by szanowali imię matki. Inna scena. Znów on, kryjący się w ciemnościach domu, w którym toczy się kłótnia o jego przyszłość. Dwunastolatek nie może przecież mieszkać sam, a dom należy teraz do rodziny zmarłego ojca. Ktoś wspomina o sierocińcu. Mały jest przecież bękartem. Nie ma żadnych praw. Nie ma nawet nazwiska. Ktoś znowu puka do drzwi. Na progu stoi piękna, drobna kobieta w wieku około czterdziestu lat. Pani Baptista Martelli, zdradzana żona jego ojca, która musi nienawidzić bękarta. Ona jednak uśmiecha się smutno i oznajmia, że zabiera go. Rozpłakał się wtedy, choć uważał się za zbyt dorosłego na łzy. Łkał przez kilka dni, podczas których odebrano mu wszystko, co kochał i cenił, a bogata rodzina Martellich wchłonęła go jak bezbronnego więźnia.

W tym momencie Bernardo zawsze się budził, a poduszka była mokra od łez. Wiedział, że jest w swoim pokoju w Residenzy. Tylko tu nawiedzał go ten koszmar. Mał wrażenie, jakby czas stanął w miejscu, a on wciąż był zrozpaczonym, bezradnym dzieckiem.

Wciągnął dżinsy i bez koszuli wyszedł na balkon. Zimne powietrze nocy orzeźwiło go. Oparł się o balustradę i czekał, aż minie roztrzęsienie wywołane snem. Jutro opuści Residenzę i wróci do swego domu w górach, do ludu swojej matki, tam gdzie jego miejsce.

Sypialnia Bernarda znajdowała się nad pokojem panny młodej i jej przyjaciółki. Naraz przypomniał sobie Angie – strojącą sobie z niego żarty, na jakie nikomu by nie pozwolił, wnoszącą ciepło w jego twarde, pozbawione radości życie.

Wrażenie było tak silne, iż początkowo, gdy dobiegł do niego z dołu jej dźwięczny śmiech, sądził, że wyobraźnia płata mu figla. Nagle usłyszał:

– Psst! – A gdy spojrzał w dół, ujrzał ją, siedzącą na kamiennej krawędzi tarasu. Patrzyła na niego z szelmowskim uśmiechem.

Nigdy nie był lwem salonowym. Jego bracia umieliby się zachować w takiej sytuacji, ale on poczuł się, jakby przyłapano go na czymś niestosownym. W dodatku nie był kompletnie ubrany. W tej samej chwili zauważył refleks księżyca na jej nogach i rozrzucone włosy, jakby dopiero co wstała z łóżka. Był prawie pewien, że pod kusą tuniką jest naga. Poczucie przyzwoitości kazało mu zignorować tę myśl, była w końcu gościem rodziny. Nie mógł jednak zignorować jej figlarnego spojrzenia ani reakcji własnego ciała na myśl o jej nagości.