— Kurtza nie ma w domu?
— Nie — odpowiedziała. — Nie ma go i nie wiem, kiedy wróci.
— Jak on się czuje żyjąc tutaj?
— Sądzę, że jest zupełnie szczęśliwy, mówiąc ogólnie. To oczywiście bardzo dziwny człowiek.
— Tak, dziwny — przyznał Gundersen.
— Ma pewne cechy świętości, tak mi się wydaje.
— Byłby to ciemny i zimny święty, Seeno.
— Niektórzy święci tacy są. Nie wszyscy muszą być świętymi Franciszkami z Asyżu.
— Czy okrucieństwo jest pożądanym rysem świętości?
— Kurtz widział w okrucieństwie dynamiczną siłę. Stał się mistrzem okrucieństwa.
— Takim też był Markiz de Sade, ale nikt go nie kanonizował.
— Wiesz, co mam na myśli — zaprotestowała. — Kiedyś rozmawialiśmy o Kurtzu i nazwałeś go upadłym aniołem. To bardzo właściwe określenie. Widziałam go pomiędzy nildorami, jak z nimi tańczył. Przychodziły do niego i dosłownie czciły go, a on rozmawiał z nimi i pieścił je. A równocześnie robił rzeczy, które były dla nich zgubne, ale one to uwielbiały.
— Jakie zgubne rzeczy?
— Mniejsza o to. Nie sądzę, byś to pochwalał… Dawał im… czasem… narkotyki.
— Jad wężów?
— Czasami.
— Gdzie on teraz jest? Znów zabawia się z nildorami?
— Od pewnego czasu jest niezdrów. Wszedł robot i podał kolację. Gundersen skrzywił się na widok dziwnych jarzyn na swoim talerzu.
— Możesz jeść bez obawy — zapewniła Seena. — Uprawiam je sama w warzywniku. Zrobiła się ze mnie ogrodniczka.
— Nie przypominam sobie żadnej z tych jarzyn.
— Pochodzą z płaskowyżu.
— Kiedy pomyślę, jakie obrzydzenie budził w tobie płaskowyż — Gundersen pokręcił głową — jaki wydawał ci się dziwny i odrażający wtedy, gdy musieliśmy tam lądować przymusowo…
— Byłam wtedy bardzo młoda. Kiedy to było, jedenaście lat temu? Wkrótce potem, jak ciebie poznałam. Miałam zaledwie dwadzieścia lat. Na Belzagorze trzeba pokonać to, co cię przeraża, inaczej sam zostaniesz pokonany. Pojechałam znów na płaskowyż. I jeszcze raz, i następny. Przestał być dla mnie obcy i przestał mnie przerażać. A potem go pokochałam. Sprowadziłam stamtąd wiele roślin i zwierząt, aby tu ze mną żyły. Ten obszar tak bardzo różni się od reszty planety — odcięty od wszystkiego, zupełnie inny.
— Jeździłaś tam z Kurtzem?
— Czasami. A czasem z Cedem Cullenem. Ale najczęściej sama.
— Cullen — powiedział Gundersen. — Często go widujesz?
— O, tak. On, Kurtz i ja tworzyliśmy rodzaj „trójkąta". To nieomal mój drugi mąż, w znaczeniu duchowym oczywiście. Fizycznie też, niekiedy, ale to bez znaczenia.
— Gdzie jest teraz Cullen? — zapytał, patrząc uparcie w jej surowe, błyszczące oczy.
Zachmurzyło się. — Na północy. W Krainie Mgieł.
— Co on tam robi?
— Idź i sam go spytaj! — odpowiedziała zniecierpliwiona.
— Tak tylko chcę wiedzieć — Gundersen starał się mówić lekko. — Prawdę mówiąc, sam jadę do Krainy Mgieł, a tu zatrzymałem się po drodze, ze względów sentymentalnych. Podróżuję z pięcioma nildorami, które zdążają na ponowne narodziny. Rozłożyły się na legowisko gdzieś w zaroślach.
Otworzyła butelkę szarozielonego ziołowego wina i nalała mu.
— Czemu chcesz jechać do Krainy Mgieł? — spytała z wymuszonym uśmiechem.
— Z ciekawości. Myślę, że tymi samymi motywami kierował się Cullen, kiedy tam pojechał.
— Nie sądzę, by jego motywem była ciekawość.
— A cóż innego? Może zechcesz mi wyjaśnić.
— Raczej nie — oświadczyła krótko.
Rozmowa urwała się i zapadło milczenie. Pomyślał, że trudno będzie coś z niej wydobyć. Ten jej nowy spokój mógł doprowadzić do szaleństwa. Mówiła mu tylko to, co uważała za właściwe. Bawiła się nim. Miał wrażenie, że cieszyło ją brzmienie jej własnego ciepłego kontraltu, rozlegającego się w nocnej ciszy. To nie była ta Seena, którą znał. Kochana przez niego dziewczyna była pogodna i silna, a nie przebiegła i skryta. Kiedyś otaczała ją aura niewinności, która teraz zupełnie się rozwiała.
— Wzeszedł czwarty księżyc? — spytał zdumiony.
— Tak. Naturalnie. Czy to takie dziwne?
— Rzadko widuje się cztery, nawet pod tą szerokością.
— Zdarza się przynajmniej cztery razy w ciągu roku. Zaczekaj ze swym zachwytem, bo za chwilę wypłynie piąty.
— To dzisiaj jest ta noc? — Gundersenowi zaparło dech.
— Tak, Noc Pięciu Księżyców.
— Nikt mi nie powiedział!
— Może nie pytałeś?
— Dwa razy ominęła mnie, bo byłem w Fire Point. Jednego roku pływałem po morzu, a raz znajdowałem się w południowym kraju mgieł, wtedy, gdy spadł helikopter. I tak się zawsze jakoś składało. Udało mi się tylko raz, właśnie tutaj, Seeno, dziesięć lat temu, z tobą. Wtedy wydawało się, że wszystko zapowiada się dla nas jak najlepiej. No i żeby właśnie teraz znaleźć się tu przypadkowo!
— Myślałam, że zaaranżowałeś to celowo. Aby uczcić tamtą rocznicę.
— Nie, nie. To czysty przypadek.
— W takim razie szczęśliwy przypadek.
— Kiedy wzejdzie piąty księżyc?
— Za jakąś godzinę.
Obserwował cztery jasne punkty płynące po niebie. Tak długo tu nie był, że zapomniał, w którym miejscu powinien pojawić się piąty księżyc.
Seena znów napełniła mu szklankę. Skończyli już jedzenie.
— Przepraszam cię — powiedziała. — Zaraz wrócę.
Pozostał sam. Patrzył na niebo i starał się pojąć tę dziwnie odmienioną Seenę, tę tajemniczą kobietę, której ciało stało się jeszcze bardziej godne pożądania, a dusza zmieniła się w kamień. Teraz wiedział, że ten kamień był w niej cały czas: kiedy rozstawali się, na przykład, on postanowił powrócić na Ziemię, a ona absolutnie nie chciała opuścić Belzagoru. Kocham cię, mówiła, i zawsze będę kochała, ale pozostanę tutaj. Dlaczego? Dlaczego? Ponieważ chcę zostać, odpowiedziała mu. Ii została. A on był również uparty i wyjechał bez niej. Spali razem na plaży koło hotelu tej ostatniej nocy przed jego wyjazdem. Czuł ciepło jej ciała jeszcze wtedy, gdy wsiadł na statek, który uniósł go w przestworza. Kochała go i on ją kochał, ale rozstawali się, gdyż on nie widział przyszłości w tym świecie, a ona widziała ją tylko tu. I wyszła za mąż za Kurtza. I zbadała cały nieznany płaskowyż. I mówiła teraz nowym, głębokim głosem; pozwalała, by jakaś ameba otulała jej uda i wzruszyła tylko ramionami na wiadomość, że dwoje Ziemian w pobliżu poniosło potworną śmierć. Czy wciąż była to Seena?
Poprzez ciemność przebijały się głosy nildorów. Gundersen słyszał też gdzieś blisko jakiś obcy dźwięk: zduszone parskanie i chrząkanie. Wydawało mu się, że to płacz z bólu, chociaż była to pewnie tylko imaginacja. Zapewne któreś ze stworzeń Seeny sprowadzonych z płaskowyżu niuchało w ogrodzie, szukając smacznych korzonków. Usłyszał ten głos jeszcze dwa razy.
Czas płynął a Seena nie wracała.
I nagle ujrzał piąty księżyc wschodzący na niebo. Był on wielkości dużej srebrnej monety i tak jasny, że wręcz oślepiał. Cztery pozostałe księżyce zdawały się tańczyć wokół niego. Cienie wokół budynku i w ogrodzie drżały, zmieniały się, a z nieba lały się strumienie zimnego światła. Gundersen uchwycił poręcz werandy i bezgłośnie błagał księżyce, by tak trwały. Wiedział jednak, że za godzinę dwa z nich zajdą i czar zniknie. Gdzie była Seena?