— Edmundzie? — odezwała się nagle, stojąc za nim.
Była znów naga i znowu oślizgacz otulał jej ciało przykrywając uda i wysyłając długie, wąskie wyrostki, które zakrywały jedynie sutki jej dojrzałych piersi. Światło pięciu księżyców sprawiało, że jej opalona skóra błyszczała i lśniła. Teraz nie wydawała mu się ani gruboskórna, ani agresywna. Była w swej nagości doskonała, także i moment był doskonały, bez wahania więc podszedł do niej. Szybko zrzucił ubranie. Położył ręce na jej biodrach, dotykając oślizgacza, a to dziwne stworzenie zrozumiało i posłusznie zsunęło się z jej ciała. Pochyliła się ku niemu, jej pełne piersi kołysały się jak dzwony, pocałował ją, całował wszędzie, i opuścili się na podłogę werandy, na zimne gładkie kamienie.
Oczy miała otwarte, zimniejsze niż podłoga, zimniejsze niż światło księżyców — nawet w chwili, kiedy w nią wchodził.
W jej uściskach jednak nie było chłodu. Ciała ich splotły się i zmagały ze sobą. Jej skóra była jedwabista, a pocałunki głodne. Wszystkie te lata gdzieś odpłynęły i znów był tamten szczęśliwy czas. W momencie najwyższego uniesienia znów usłyszał dziwne chrząknięcie. Zawarł ją w gorącym uścisku zapamiętania i zamknął oczy.
Potem leżeli koło siebie, bez słowa, w blasku księżyców, aż brylantowy piąty księżyc zakończył swą wędrówkę po niebie i Noc Pięciu Księżyców stała się taka, jak każda inna noc.
X
Spał sam w pokoju gościnnym na najwyższej kondygnacji budynku. Zbudził się niespodziewanie wcześnie, patrzył, jak słońce wstawało nad wąwozem, a potem zszedł, by przejść się po ogrodach. Była jeszcze rosa. Zawędrował aż nad brzeg rzeki. Rozglądał się za nildorami, ale nigdzie ich nie było widać. Przez dłuższą chwilę stał nad rzeką, patrząc jak przewalają się ogromne masy wody. Wreszcie wrócił do domu.
W świetle poranka ogród Seeny wydał mu się mniej złowieszczy. Nawet rośliny i zwierzęta pochodzące z płaskowyżu miały wygląd tylko dziwny, ale nie groźny: każda strefa geograficzna na tej planecie posiadała swą własną, typową faunę i florę i to wszystko. Nie było winą stworzeń z płaskowyżu, że człowiek czuł się wśród nich nieswojo.
Na pierwszej werandzie spotkał go robot i zaproponował śniadanie.
— Poczekam na kobietę — oznajmił mu Gundersen.
— Przyjdzie dopiero później.
— Dziwne. Nigdy nie sypiała tak długo.
— Jest z mężczyzną — wyjaśnił robot. — O tej godzinie zawsze jest z nim i pociesza go.
— Z jakim mężczyzną?
— Z mężczyzną Kurtzem. Jej mężem.
— To Kurtz jest tutaj, w tej stacji? — zdumiał się Gundersen.
— Leży chory w swoim pokoju.
A mówiła, że jest gdzieś daleko — myślał Gundersen. Że nie wie, kiedy wróci.
— Czy był w swoim pokoju wczoraj w nocy? — spytał Gundersen.
— Był.
— Kiedy powrócił do domu ze swej ostatniej podróży?
— Rok minie na przesilenie dnia z nocą — odparł robot. — Może powinieneś o to popytać kobietę. Wkrótce będzie z tobą. Czy mam przynieść śniadanie?
— Tak — zdecydował Gundersen.
Seena jednak nie pokazywała się długo. Dopiero po dziesięciu minutach, gdy skończył już soki, owoce i smażoną rybę, pojawiła się na werandzie, otulona przezroczystym białym zwojem, przez który widoczne były kontury jej ciała. Wyglądała na wyspaną, skórę miała gładką i lśniącą, szła żywym krokiem, a jej czarne, bujne włosy targał poranny wiatr. Dziwnie jednak surowy, nieugięty wyraz jej oczu pozostał niezmieniony i kłócił się z niewinnością nowego dnia.
— Robot powiedział mi — odezwał się Gundersen — żebym nie czekał na ciebie ze śniadaniem. Mówił, że tak wcześnie nie zejdziesz.
— Słusznie. Zwykle nie schodzę o tej godzinie, to prawda. Pójdziemy popływać?
— W rzece?
— Nie, głuptasie! — Zerwała z siebie okrycie i zbiegła po schodach do ogrodu. Gundersen siedział chwilę jak zaklęty, oczarowany rytmicznym ruchem jej ramion, kołysaniem się pośladków. Potem poszedł za nią. Na zakręcie ścieżki, którego dotychczas nie zauważył, skręciła w lewo i zatrzymała się przy kolistym zbiorniku wody, wyżłobionym w skale. Gdy stanął przy niej, skoczyła pięknym łukiem do wody. Kiedy wynurzyła się, by zaczerpnąć powietrza, Gundersen — już nagi — wskoczył do basenu. Woda, nawet w tym ciepłym klimacie, była przeraźliwie zimna.
— Tutaj bije podziemne źródło — wyjaśniła. — Czy to nie cudowne? Jak rytualne oczyszczenie.
Z wody, tuż za nią, wysunęła się długa, szara macka, zakończona mięsistymi szponami. Gundersen nie wiedział, jak ją ostrzec — pokazywał ręką i wydawał krótkie okrzyki przerażenia. Druga macka wyłoniła się z głębiny i zawisła nad nim. Seena odwróciła się i zdumionemu Gundersenowi wydawało się, że pieści jakieś ogromne stworzenie: potem woda zakotłowała się i obie macki zniknęły.
— Co to było?
— Potwór sadzawki — powiedziała z uśmiechem. — Ced Cullen dał mi to w prezencie urodzinowym dwa lata temu. To meduza z płaskowyżu.
— Jakie to ma rozmiary?
— Och, jak wielka ośmiornica. Jest bardzo uczuciowa. Chciałam, żeby Ced sprowadził dla niej małżonka, ale nie zrobił tego i pojechał na północ, chyba więc będę musiała sama tym się zająć, bo ona jest taka samotna.
Wyszła z wody i rozciągnęła się na płycie gładkiej, czarnej skały, by wyschnąć na słońcu. Gundersen pospieszył za nią. Z tego miejsca widział w wodzie oświetlonej promieniami słońca ogromny masywny kształt z wieloma mackami. Urodzinowy prezent dla Seeny.
— Czy możesz mi powiedzieć gdzie, teraz znajdę Ceda? — zapytał.
— W Krainie Mgieł.
— Tyle już wiem, ale to ogromny kraj. W którym miejscu? Przewróciła się na plecy i podgięła kolana. Kropelki wody na jej piersiach migotały tęczowo w słońcu.
— Dlaczego tak bardzo chcesz go odszukać? — odezwała się po dłuższym milczeniu.
— Odbywam sentymentalną podróż, by zobaczyć starych przyjaciół. Ced i ja żyliśmy kiedyś bardzo blisko. Czy to niewystarczający powód, żeby go odszukać?
— Ale nie jest to powód, żeby go zdradzić. Spojrzał na nią. Zawzięte oczy były zamknięte, pagórki piersi wznosiły się i opadały równomiernie, spokojnie.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał.
— Czy to przypadkiem nie nildory wysłały cię za nim?
— Cóż za głupstwa opowiadasz?! — wybuchnął, ale nie brzmiało to przekonywująco nawet dla niego samego.
— Dlaczego musisz udawać? — słowa jej płynęły z głębi nieprzeniknionej pewności siebie. — Nildory chcą go stamtąd wydostać, ale postanowienia traktatu zabraniają im go zabrać. Sulidory nie bardzo chcą się zgodzić na ekstradycję i na pewno żaden z żyjących tutaj Ziemian nie wyda go. Ty, jako obcy, musisz mieć zezwolenie nildorów na podróż do Krainy Mgieł. A ponieważ nie jesteś z tych, co łamią przepisy, na pewno zwróciłeś się o takie zezwolenie. Nildory zaś nie wyświadczają grzeczności za darmo… Mam rację?
— Kto ci to wszystko powiedział?
— Sama do tego doszłam. Wierz mi.
Wyciągnął rękę i dotknął z podziwem jej uda. Skórę miała teraz ciepłą i suchą. Ręka jego spoczywała lekko, a potem przycisnął jędrne ciało. Seena nie reagowała.
— Czy już za późno, żebyśmy zawarli traktat? — zapytał miękko.
— A jakiego rodzaju?
— Pakt o nieagresji. Walczymy od chwili, gdy tu przybyłem. Zrzućmy tę wrogość. Ja różne rzeczy ukrywam przed tobą. a ty przede mną. Na co to się przyda? Czy nie moglibyśmy po prostu pomóc sobie nawzajem? Jesteśmy istotami ludzkimi na świecie, który jest bardziej niesamowity i niebezpieczny niż większość ludzi podejrzewa. Jeśli nie potrafimy udzielić sobie pomocy i wsparcia, to co warte są w ogóle więzi międzyludzkie?