— I co się wtedy działo?
Potrząsnął głową. — Nigdy nie byłem w stanie tego zrozumieć. Gdy kiedyś razem z nimi spróbowałem, miałem wrażenie, że wszyscy trzej zmieniliśmy się w nildory, a trzy z nich zmieniły się w nas. Miałem trąbę, cztery nogi, kły i grzebień. I wszystko wyglądało inaczej, bo patrzyłem oczami nildora. Potem skończyło się i znów byłem we własnym ciele, ale miałem straszne poczucie winy i wstydu. Nie miałem sposobu, by przekonać się, czy to była rzeczywiście metamorfoza cielesna, czy tylko halucynacja.
— Halucynacja — stwierdziła Seena. — To jad sprawił, że otworzyłeś swój umysł i duszę i wniknąłeś w świadomość nildora, a w tym samym czasie nildor wnikał w twoją świadomość. Przez chwilę nildor uważał się za Edmunda Gundersena. To dla nildora ekstatyczne przeżycie.
— A więc na tym polegał grzech Kurtza? Że wprowadzał nildory w ekstazę?
— Jad wężów — wyjaśniała dalej Seena — jest również używany w ceremonii powtórnych narodzin. To co robiliście ty, Kurtz i Salamone w dżungli, to była marna, bardzo marna imitacja ponownych narodzin. Nildory w tym uczestniczyły, ale dla nich to odrodzenie było świętokradztwem i to z wielu powodów. Po pierwsze — odbywało się w niewłaściwym miejscu. Po drugie — nie były dokonane właściwe obrzędy. Po trzecie — celebrantami byli ludzie, a nie sulidory, i w ten sposób cała historia stawała się parodią najświętszego aktu, jaki odbywa się na tej planecie. Dając nildorom jad, Kurtz sprawiał, że uczestniczyły w czymś diabelskim. Dosłownie diabelskim. Mało który nildor potrafi oprzeć się takiej pokusie. Kurtz znajdował przyjemność zarówno w halucynacjach, jakie sprowadzało zażycie jadu, jak i w kuszeniu nildorów. Sądzę, że to kuszenie dawało mu nawet większą rozkosz niż halucynacje. To był jego najcięższy grzech — sprowadzał bowiem na niewinne nildory to, co na tej planecie uważane jest za wieczne potępienie. W ciągu dwudziestu lat na Belzagorze nakłonił podstępnie setki, a może nawet tysiące nildorów do świętokradztwa. Wreszcie obecność jego stała się nie do zniesienia, a jego własna namiętność czynienia zła doprowadziła go do zniszczenia. Teraz leży na górze ani żywy, ani martwy, ale nie stanowi już zagrożenia dla czegokolwiek na Belzagorze.
— Jesteś zdania, że inscenizacja lokalnego odpowiednika Czarnej Mszy doprowadziła Kurtza do takiego stanu, że ukrywasz go nawet przede mną?
— Jestem o tym przekonana — oznajmiła Seena. Wstała, przeciągnęła się zmysłowo i skinęła na Gundersena.
— Chodź, wracajmy już do domu.
Szli nadzy przez ogród, blisko siebie, tak, jakby to był pierwszy dzień stworzenia, a ciepło jej ciała i ciepło słońca budziły jego namiętność. Kiedy byli o kilkanaście metrów od domu odwrócił się do niej i położył ręką na jej piersi. Nie odtrąciła go.
— Powiedz mi najpierw jeszcze jedno — poprosiła.
— Jeśli będę mógł.
— Dlaczego wróciłeś na Belzagor. Ale tak naprawdę. I co ciągnie cię do Krainy Mgieł?
— Jeśli wierzysz w grzech — odpowiedział — musisz też wierzyć w możliwość odkupienia.
— Wierzę.
— No więc, ja też mam grzech na sumieniu. Może nie tak ciężki, jak grzech Kurtza, ale nie daje mi spokoju i wróciłem tu, by za niego odpokutować.
— Czym zgrzeszyłeś?
— Zgrzeszyłem przeciwko nildorom w zwykły, ludzki sposób: współdziałałem w ich zwalczaniu, wynosiłem się ponad nie, nie uznawałem ich inteligencji i ich wewnętrznej złożoności. A zwłaszcza zgrzeszyłem przez to, że przeszkodziłem siedmiu nildorom dotrzeć na czas do miejsca ponownych narodzin. Pamiętasz, kiedy przerwała się tama Monroe i zmusiłem tych siedmiu pielgrzymów do pracy? Nie wiedziałem, że jeśli spóźnią się na ponowne narodziny to stracą swą kolej. Ale gdybym nawet to wiedział, nie przyszłoby mi do głowy, że to ma dla nich aż takie znaczenie. Jeden grzech pociąga za sobą drugi. Wyjechałem stąd z plamą na sumieniu. Ta siódemka nildorów prześladowała mnie w snach. Zdałem sobie sprawę, że będę musiał wrócić i starać się oczyścić swą duszę.
— Jaki rodzaj pokuty masz na myśli? — zapytała.
Trudno mu było spojrzeć jej w oczy. Opuścił wzrok, ale to było jeszcze gorsze, bo jej nagość wciąż go pobudzała.
— Postanowiłem wreszcie dowiedzieć się — powiedział — co to są powtórne narodziny i uczestniczyć w nich. Chcę zaofiarować się sulidorom jako kandydat do odrodzenia.
— Nie! — krzyknęła.
— Seena, co się stało? Ty…
Drżała. Policzki jej płonęły, rumieniec oblał szyję i piersi. Odsunęła się od niego.
— To szaleństwo — mówiła podniecona. — Ponowne narodziny nie są dla Ziemian. Dlaczego uważasz, że zdołasz za coś odpokutować przyjmując obcą religię, poddając się obrzędowi, o którym nikt z nas nic nie wie…
— Muszę, Seeno.
— Nie bądź szalony.
— To obsesja. Jesteś pierwszą osobą, której to mówię. Nildory, z którymi podróżuję, nie wiedzą o tym. Nie mogę się powstrzymać. Jestem coś winien tej planecie i przybyłem tu, by spełnić swój dług. Muszę tam iść bez względu na konsekwencje.
— Wejdź ze mną — powiedziała matowym, pustyni, mechanicznym głosem.
— Gdzie?
— Chodź.
Poszedł za nią w milczeniu. Poprowadziła go na środkowe piętro budynku, do korytarza gdzie stróżował jeden z robotów. Seena skinęła i ten odsunął się. Przed drzwiami na końcu korytarza zatrzymała się, a fotokomórka zareagowała otwierając je. Seena dała mu znak, aby z nią wszedł.
Usłyszał odgłos chrząkania i prychania, który słyszał już poprzedniego wieczoru. Teraz nie miał wątpliwości, że to zdławiony płacz, pełen bezmiernego bólu.
— W tym pokoju Kurtz spędza teraz życie — powiedziała Seena i odsunęła kotarę przegradzającą wnętrze. — A tak wygląda teraz Kurtz.
— To niemożliwe — wyszeptał Gundersen. — Jak, jak…
— Jak to się stało?
— Tak, jak…
— Z upływem lat zaczynał odczuwać żal za wszystkie nieprawości. Cierpiał bardzo z powodu swej winy i w zeszłym roku postanowił dokonać aktu ekspiacji. Zdecydował się podążyć do Krainy Mgieł i poddać ceremonii powtórnych narodzin. I to właśnie odniesiono mi z powrotem. Tak, Edmundzie, wygląda istota ludzka, która została odrodzona.
XI
To, na co spoglądał Gundersen, z wyglądu przypominało istotę ludzką i może rzeczywiście był to kiedyś Jeff Kurtz. Postać w łóżku wydawała się być absurdalnie wysokim mężczyzną. Czaszka przypominała Kurtza: wysoko sklepiona z wystającymi łukami brwiowymi. Zniknęły jednak gęste czarne brwi i długie, prawie kobiece, rzęsy.
Twarzy poniżej czoła nie można było rozpoznać. Wyglądała tak, jakby wszystko zostało stopione w tyglu i wyciekło. Piękny orli nos Kurtza wyglądał teraz niczym rozdeptany kalosz wyciągnięty w kształt ryja, jakie mają sulidory. Wargi, obwisłe i rozchylone, ukazywały bezzębne dziąsła. Podbródek cofnięty jak u pithecanthropusa, a kości policzkowe płaskie i szerokie zmieniały całkowicie rysy twarzy.
Seena zdjęła przykrycie, by pokazać resztę. Ciało na łóżku było całkowicie pozbawione włosów, wyglądało jak gigantyczny, ugotowany, różowy, podłużny ślimak. Przez wyschniętą pergaminową skórę przezierały żebra i kości. Proporcje ciała były niewłaściwe: talia oddalona nieprawdopodobnie od klatki piersiowej i nogi, choć długie, jednak nie tak jak powinny. Wydawało się, że kostki łączą się z kolanami. Palce u nóg zlewały się i kończyły zwierzęcymi pazurami. Za to palce u rąk, może jako rekompensatę, miały dodatkowe stawy, przez co stały się długie i cienkie jak u pająka: wyginały się i kurczyły w nieregularnym rytmie. Połączenie ramion z tułowiem też było dziwne, chociaż Gundersen zauważył to dopiero, gdy Kurtz obrócił swą lewą rękę o trzysta sześćdziesiąt stopni. Jego staw ramieniowy musiał być skonstruowany na zasadzie kuli obracającej się w łożysku.