— Przykro mi — powiedział. — Pojadę tam.
— Dlaczego? Dlaczego? — Łzy spływały jej po policzkach. — Jeśli potrzebna ci jest jakaś religia — mówiła — to wybierz ziemską. Nie ma powodu, żebyś…
— Jest powód — przerwał Gundersen.
Przyciągnął ją do siebie i delikatnie całował powieki, a potem usta. Pocałował miejsce pomiędzy jej piersiami i puścił ją. Podszedł do Kurtza i stał chwilę patrząc na niego. Starał się pogodzić jakoś z dziwaczną metamorfozą tego człowieka. Zauważył teraz coś, czego nie dostrzegł wcześniej: zgrubienia skóry na plecach Kurtza utworzyły jakby czarne małe plakietki wyrastające po obu stronach kręgosłupa. Z pewnością było jeszcze wiele innych, trudno dostrzegalnych zmian. Kurtz otworzył oczy i czarne, lśniące gałki poruszyły się, jakby szukały wzroku Gundersena. Zaczął mówić, ale Gundersen spośród niewyraźnych dźwięków wyłowił jedynie parę słów, które mógł zrozumieć: „Tańczyć… żyć… szukać… umrzeć… u-mrzeć."
Należało już odejść.
Gundersen minął stojącą bez ruchu Seenę i wyszedł z pokoju. Gdy znalazł się na werandzie, zobaczył, że pięć jego nildorów zgromadziło się w ogrodzie.
— Jestem gotów — zawołał. — Możemy ruszać, gdy tylko wezmę rzeczy.
Składał ubranie. Przyszła Seena. Twarz miała bladą.
— Czy masz jakieś zlecenie dla Ceda Cullena, gdybym go znalazł? — spytał Gundersen.
— Nie mam dla niego żadnych poleceń.
— Dobrze. Dziękuję ci za gościnność. To była prawdziwa radość zobaczyć cię znowu, Seeno.
— Następnym razem — powiedziała — nie poznasz mnie. Albo nie będziesz wiedział kim sam jesteś.
— Być może.
Zostawił ją i poszedł do nildorów. Srin'gahar przykląkł i Gundersen wsiadł. Seena stała na werandzie patrząc, jak odchodzili.
Kawalkada posuwała się brzegiem rzeki. Minęli miejsce, gdzie wiele lat temu Kurtz tańczył całą noc z nildorami.
Kurtz… Gundersen znów zobaczył szkliste, niewidzące spojrzenie, wyniosłe czoło, spłaszczoną twarz, wyniszczone ciało, poskręcane nogi, zdeformowane ręce. I przypomniał sobie dawnego Kurtza, tego pełnego wdzięku, przystojnego mężczyznę, wysokiego i smukłego, zamkniętego w sobie. Jakie demony zdołały zmusić Kurtza, by poddał swe ciało i duszę kapłanom sprawującym misterium ponownych narodzin? Jak długo trwało przekształcanie i czy w czasie tego procesu odczuwał ból? Czy ma świadomość tego, w jakim jest teraz stanie? I co właściwie Kurtz powiedział nildorom? Jestem ten Kurtz, który igrał z waszymi duszami, a teraz oddaję wam swoją własną? Gundersen nigdy nie słyszał, by Kurtz mówił inaczej, jak tylko tonem sardonicznej obojętności. Jestem Kurtz, grzesznik, zróbcie ze mną co wam się podoba. Jestem Kurtz, ten który upadł. Jestem Kurtz, potępiony. Gundersen wyobrażał sobie, że Kurtz leży w jakiejś mglistej dolinie na północy, kości ma rozmiękczone wskutek działania eliksiru sulidorów, mięśnie mu zanikają, staje się różową, galaretowatą masą, która ma przybrać nową formę, ma zostać oczyszczona z szatańskich skłonności.
Czy Seena aby nie miała racji, że w jego przypadku to tylko żałosna gra, że dramatyzuje i mając masochistyczne skłonności robi z siebie bohatera jakiegoś tragicznego mitu, że opanowany jest obsesją wyruszenia na tą dziwaczną pielgrzymkę? Jednakże odczuwał przymus prawdziwy, a nie udawany. Pójdę tam, powiedział sobie Gundersen. Nie jestem Kurtzem, ale pójdę, bo muszę iść.
Z oddali dochodził huk wodospadów, cichnący, ale wciąż potężny. Spadające masy wody odbijały się od skał, dudniły, i wydawało się, że brzmią w tym huku słowa Kurtza. Słowa ostrzeżenia i błogosławieństwa, słowa groźby, proroctwa i przekleństwa: „woda sen śmierć zbawić spać spać ogień miłość woda sen zimno spać zamiar upaść powstać upaść powstać powstać".
„Upadek".
XII
Ziemianie w czasach okupacji Świata Holmana, arbitralnie określili granice tu i tu, i tu, wyznaczając równoleżniki i południki otaczające jakiś region czy sektor. Sam Belzagor nie wiedział nic o południkach i równoleżnikach, ani innych ludzkich miarach i granicach, toteż te linie demarkacyjne istniały już tylko w archiwach Kompanii i w pamięci topniejącej gromadki Ziemian. Była jednak granica, której nikt nie wyznaczał, a wciąż trwała: naturalny przedział pomiędzy tropikami a Krainą Mgieł. Po jednej stronie rozciągała się tropikalna wyżyna, zalana słońcem i urodzajna. Po drugiej zaś, w odległości zaledwie paru kilometrów, kłębiły się chmury tworząc biały północny świat mgieł. Przejście było gwałtowne i dla nowego przybysza nawet przerażające. Można było wyjaśnić je dość prozaicznie przechyleniem osi Belzagora i wpływem tego przechylenia na topnienie polarnych śniegów. Można było mówić naukowo o wielkich pokrywach lodowych wiążących ogromne ilości wilgoci. Można też było mówić o ścieraniu się klimatów i powstawaniu stref marginalnych, które nie były ani gorące, ani zimne, gdyż zawsze wisiał nad nimi całun chmur. Wszystkie te wyjaśnienia nie przygotowywały jednak podróżnika na szok jakiego doznawał przekraczając ów przedział. Na innych planetach jeden klimat przechodził w drugi lub też panował na całym globie. Tutaj trudno było pogodzić się z gwałtownym skokiem od ciepła i słońca do zimnej, ponurej pogody.
Gundersen i towarzyszące mu nildory znajdowali się jeszcze parę kilometrów od przełomu stref, kiedy z zarośli wyszła grupa sulidorów i zatrzymała ich. Byli to strażnicy, bo chociaż nie było formalnej straży granicznej ani żadnej organizacji rządowej czy quasi-rządowej, to jednak sulidory patrolowały te tereny i przesłuchiwały tych, co zamierzali wkroczyć do Krainy Mgieł. Nawet w czasach Kompanii szanowano prawa sulidorów — zbyt wiele wysiłku trzeba by było włożyć aby je znieść, więc Ziemianie, którzy udawali się na posterunki w Krainie Mgieł, zatrzymywali się posłusznie i dopełniali formalności.
Gundersen nie uczestniczył w dyskusji. Nildory i sulidory odeszły na bok, pozostawiając go pogrążonego w kontemplowaniu zwałów białych mgieł na północnym horyzoncie. Były jakieś kłopoty — wysoki, młody sulidor o gładkim futrze wskazał parę razy człowieka i coś perorował. Srin'gahar odpowiadał monosylabami, a sulidor denerwował się coraz bardziej, przestępował z nogi na nogę i gwałtownie zrywał swymi ogromnymi szponami kawałki kory z drzew. Srin'gahar znów się odezwał, coś mu tłumaczył i wreszcie osiągnięto porozumienie. Rozgniewany sulidor odszedł do lasu, a Srin'gahar skinął na Gundersena. Prowadzeni przez dwa pozostałe sulidory podjęli przerwany marsz na północ.
— O co chodziło? — spytał Gundersen.
— O nic.
— Wydawał się bardzo rozgniewany.
— Nie miało to znaczenia — stwierdził Srin'gahar.
— Nie chciał, bym przekroczył granicę?
— Uważał, że nie powinieneś przez nią przejść — zgodził się Srin'gahar.
— Dlaczego? Przecież mam zezwolenie wielokrotnie narodzonego.
— Powodowała nim osobista niechęć do ciebie, przyjacielu mej podróży. Utrzymywał, że obraziłeś go kiedyś w przeszłości. Zna cię z dawnych czasów.
— To niemożliwe — zaprotestował Gundersen. — Wtedy nie miałem prawie żadnych kontaktów z sulidorami. One nigdy nie opuszczały Krainy Mgieł, a ja tam nie bywałem. Wątpię, czy przez cały czas pobytu na tym świecie zamieniłem kilkanaście słów z sulidorami.
— Ten sulidor nie mylił się pamiętając, że miał z tobą styczność — oznajmił łagodnie Srin'gahar. — Muszę ci powiedzieć, że istnieją wiarygodni świadkowie tego zdarzenia.
— Kiedy? Gdzie?