Выбрать главу

— Jakiś alkohol — odparł. — Coś, co mi możesz polecić.

— Dożylnie czy doustnie?

— Wolę butelkę. Lubię smak.

— Rzecz gustu. Ja wolę dożylnie. To jest dopiero efekt, to dopiero smakuje.

Postawił przed Gundersenem pustą szklankę i podał mu flaszkę zawierającą trzy uncje ciemnoczerwonego płynu. Szkocki rum, produkt miejscowy — Gundersen nie pił go od ośmiu lat.

— To jeszcze zapas sprzed zrzeczenia się — wyjaśnił Van Beneker. — Niewiele tego zostało, ale wiem, że pan go właściwie oceni.

Sobie przystawił do lewego przedramienia ultradźwiękową tulejkę. Bzzz! i przez wąski ryjek alkohol popłynął wprost do żyły. Van Beneker skrzywił się w uśmiechu.

— W ten sposób szybciej działa — powiedział. — Tak się upija plebs. Podać panu jeszcze jeden rum?

— Nie w tej chwili. Zaopiekuj się lepiej swoimi turystami, Van.

Turyści parami zaczęli napływać do baru: najpierw Watsonowie, potem Mirafloresowie, Steinowie i wreszcie Christopherowie. Najwyraźniej oczekiwali, że bar będzie tętnił życiem, że będzie pełno innych gości pozdrawiających się i wymieniających wesołe uwagi z różnych kątów sali, a kelnerzy w czarnych kurtkach będą roznosili drinki. Zamiast tego zastali odrapane plastykowe ściany, nieczynną szafę grającą, puste stoliki i tego niesympatycznego pana Gundersena posępnie zapatrzonego we własną szklankę. Wymienili ukradkowe spojrzenia. Czy musieli przemierzać tyle lat świetlnych, żeby to zobaczyć?

Podszedł Van Beneker proponując drinki, cygara i wszystko inne, co ze swych skromnych zapasów mógł zaoferować hotel. Usadowili się w dwóch grupach, koło okien i rozpoczęli rozmowę przyciszonymi głosami, wyraźnie skrępowani obecnością Gundersena. Odczuwali jako błazenadę role, które grali: wytwornych, bogatych ludzi, których nuda skłania do wyprawy w tak odległy zakątek galaktyki. Stein prowadził w Kalifornii knajpę, gdzie podawano ślimaki, Miraflores był właścicielem paru nocnych domów gry, Watson był lekarzem, a Christopher… — Gundersen nie mógł sobie przypomnieć, co robił Christopher. Coś w świecie finansjery.

— Na plaży jest kilka tych zwierząt. Tych zielonych słoni — powiedziała pani Stein.

Wszyscy spojrzeli. Gundersen skinął, by podano mu następnego drinka. Van Beneker poderwał się, spocony, zamrugał i wstrzyknął sobie kolejną porcję alkoholu. Turyści zaczęli chichotać.

— Czy one w ogóle nie mają wstydu? — zawołała pani Christopher.

— Może po prostu bawią się, Ethel — powiedział Watson.

— Bawią?! No, jeśli ty to nazywasz zabawą… Gundersen pochylił się do przodu i wyjrzał przez okno. Na plaży kopulowała para nildorów. Turyści chichotali, wygłaszali nietaktowne komentarze i oceny, zaszokowani i równocześnie podnieceni. Ku swemu zdumieniu Gundersen zdał sobie sprawę, że jest również zaszokowany, chociaż widok kopulujących nildorów nie był dla niego nowością. A kiedy rozległ się dziki, orgiastyczny ryk, odwrócił oczy czując zażenowanie, choć nie wiedział dlaczego.

— Jest pan wzburzony — zauważył Beneker.

— Nie powinny tego robić tutaj.

— Czemu? Robią to wszędzie. Wie pan, jak to jest.

— Zrobiły to specjalnie — zamamrotał Gundersen. — Żeby pokazać się przed turystami. Żeby im dokuczyć. Nie powinny w ogóle zwracać uwagi na turystów. Czego chcą dowieść? Czy tego, że są po prostu zwierzętami?

— Nie rozumiesz nildorów, Gundy.

Gundersen spojrzał, zdumiony zarówno słowami Van Benekera, jak i nagłym przejściem od „pana Gundersena” do „Gundy”. Van Beneker wydał się także zaskoczony:

mrugnął i szarpał opadający kosmyk rzednących włosów.

— Nie rozumiem? — zdziwił się Gundersen. — Po dziesięciu latach spędzonych tutaj?

— Wybacz, ale nigdy nie uważałem, że je rozumiesz, nawet kiedy tu byłeś. Często chodziliśmy razem po wsiach, gdy byłem u ciebie urzędnikiem. Obserwowałem cię.

— Dlaczego sądzisz, że nie potrafiłem ich zrozumieć, Van?

— Pogardzałeś nimi. Myślałeś o nich jak o zwierzętach.

— Wcale tak nie jest!

— Ależ tak, Gundy. Nigdy nie dopuszczałeś myśli, że posiadają jakąkolwiek inteligencję.

— To absolutnie nieprawda! — zaprzeczył. Wstał, wziął z szafki nową butelkę rumu i wrócił do stolika.

— Ja bym ci podał — zaprotestował Van Beneker. — Trzeba było powiedzieć.

— Drobiazg. — Gundersen nalał sobie rumu i szybko przełknął. — Gadasz głupstwa, Van. Robiłem dla tych istot wszystko co możliwe, aby je udoskonalić, podnieść na wyższy stopień cywilizacji. Wprowadziłem nowe zarządzenia dotyczące maksimum wymaganej pracy. Nakazywałem swoim ludziom szanować ich prawa i przestrzegać miejscowych zwyczajów. Ja…

— Ty traktowałeś je jak bardzo inteligentne zwierzęta. Nie jak inteligentnych innych ludzi. Być może, Gundy, sam nie zdawałeś sobie z tego sprawy, ale ja to dostrzegałem i, Bóg mi świadkiem, one również. A to całe twoje zainteresowanie, żeby podnieść je na wyższy poziom, udoskonalić — to brednie! One posiadają własną kulturę, Gundy. Nie potrzebują twojej!

— Moim obowiązkiem było kierować nimi — stwierdził sztywno Gundersen. — Chociaż, doprawdy trudno było się spodziewać, że gromada zwierząt nie posiadająca pisanego języka, które nie… — przerwał przerażony.

— Zwierząt — powtórzył Van Beneker.

— Jestem zmęczony. Może za wiele wypiłem. Tak mi się to wymknęło.

— Zwierząt.

— Przestań mi dokuczać, Van. Starałem się najbardziej jak mogłem. Przykro mi, jeśli wyszło źle. Usiłowałem robić to, co uważałem za słuszne. — Gundersen podsunął pustą szklankę. — Nalej mi jeszcze, dobrze?

Van Beneker przyniósł mu trunek, a dla siebie następną wlewkę. Gundersen był rad z przerwy w rozmowie i najwidoczniej Van Benekerowi też to odpowiadało, gdyż obaj przez dłuższą chwilę milczeli, unikając swych spojrzeń.

Do baru wszedł sulidor i zaczął zbierać puste butelki i szklanki, kulił się przy tym, by nie podrapać sufitu, zbudowanego na miarę Ziemian. Turyści przestali rozmawiać, kiedy to strasznie wyglądające stworzenie poruszało się po sali. Gundersen spoglądał na plażę. Nildory już odeszły. Jeden z księżyców zachodził na wschodzie, zostawiając ognisty ślad na falującej wodzie. Stwierdził z przykrością, że zapomniał, jak nazywają się księżyce. Nie miało to zresztą znaczenia — stare nazwy nadane przez Ziemian, należały już do historii. Zwrócił się do Van Benekera.

— Jak to się stało, że zdecydowałeś się pozostać tutaj po zrzeczeniu się przez nas planety? — zapytał.

— Czułem się tu jak w domu. Przebywałem tutaj od dwudziestu pięciu lat. Dlaczego miałbym się gdzieś przenosić?

— Nie masz żadnej rodziny?

— Nie. A tu jest wygodnie: dostaję emeryturę od Kompanii i napiwki od turystów, mam również pensję w hotelu. Wystarczy na wszystkie moje potrzeby. A przede wszystkim na alkohol. Czemu miałbym stąd wyjeżdżać?

— Do kogo należy hotel?

— Do konfederacji zachodniokontynentalnych nildorów. Kompania im go przekazała.

— I nildory płacą ci pensję? Myślałem, że znajdują się poza obrębem galaktycznej gospodarki pieniężnej.

— Tak jest w istocie. Ale załatwili to jakoś z Kompanią.

— No, a mówiłeś, że to Kompania wciąż prowadzi ten hotel?

— Jeśli w ogóle można powiedzieć, że ktoś go prowadzi, to właśnie Kompania. — przytaknął Van Beneker. — Nie jest to jednak wielkie pogwałcenie układu o przekazaniu. Zatrudniony jest tylko jeden pracownik: ja. Otrzymuję pensję z tego, co turyści płacą za pokoje. To i inne dochody wydaję na import ze strefy pieniężnej. Czy nie widzisz, Gundy, że to czyste kpiny? Wymyślili to, żeby umożliwić mi sprowadzanie wódy. I to wszystko. Kompania została wyeliminowana z tej planety. Kompletnie.