Выбрать главу

— No, dobrze, już dobrze. Wierzę ci.

— A ty czego szukasz w Krainie Mgieł? — zapytał Van Beneker.

— Naprawdę chcesz wiedzieć?

— Szybciej mija czas, gdy się rozmawia.

— Chcę zobaczyć ceremonię ponownych narodzin. Nigdy tego nie widziałem, kiedy tu byłem.

Wydawało się, że niebieskie, wypukłe oczy przewodnika stały się jeszcze bardziej wyłupiaste.

— Dlaczego nie możesz być poważny, Gundy?

— Jestem poważny.

— To niebezpieczna zabawa z tą historią ponownych narodzin.

— Jestem przygotowany podjąć ryzyko.

— Powinieneś najpierw porozmawiać o tym z pewnymi ludźmi tutaj. To nie jest sprawa, w którą powinniśmy się mieszać.

— A ty to widziałeś? — zapytał Gundersen z westchnieniem.

— Nie. Nigdy. Nawet mnie to nie interesowało. Cokolwiek, u diabła, robią sulidory w7 górach, niech sobie robią beze mnie. Powiem ci jednak, z kim możesz o tym pomówić

— z Seena.

— Ona widziała ponowne narodziny?

— Jej mąż widział.

Gundersenowi zawirowało w głowie. — Kto jest jej mężem?

— szepnął.

— Jeff Kurtz. Nie wiedziałeś?

— A niech mnie diabli porwą — zaklął Gundersen.

— Dziwisz się, co w nim widziała, hę?

— Dziwię się, że mogła się zmusić, aby żyć z takim człowiekiem. Mówiłeś o moim stosunku do krajowców! A tu jest ktoś, kto traktował ich, jak swoją własność i…

— Pomów z Seena, w Wodospadach Shangri-la. O tych ponownych narodzinach. — Van Beneker zaśmiał się. — Strugasz ze mnie wariata, prawda? Wiesz, że jestem pijany i robisz sobie zabawę.

— Nie. Wcale nie. — Gundersen wstał. Był skrępowany.

— powinienem trochę się przespać.

Van Beneker odprowadził go do drzwi. Gdy Gundersen już wychodził, mały człowieczek przysunął się do niego.

— Wiesz, Gundy, — szepnął — to co nildory robiły na plaży,

nie było przeznaczone dla turystów. Robiły to dla ciebie. Takie mają poczucie humoru. Dobranoc, Gundy.

III

Gundersen zbudził się wcześnie. Miał niespodziewanie lekką głowę. Było tuż po wschodzie i słońce o zielonkawym zabarwieniu, stało nisko na niebie. Zszedł na plażę, by popływać. Łagodny południowy wiatr pędził wełniste obłoczki. Gałęzie drzew Hullygully uginały się od owoców. Powietrze było parne jak zawsze. Za górami, które rozciągały się łukiem o dzień drogi od wybrzeża, rozległ się grzmot. Na całej plaży leżały kupy łajna nildorów. Gundersen kroczył ostrożnie po chrzęszczącym piasku i rzucił się płasko na fale. Zanurzył się pod spienione grzywacze i silnymi, szybkimi ruchami popłynął w stronę mielizny. Był odpływ. Przeszedł przez wyłaniającą się ławicę piachu i popłynął dalej, aż poczuł się zmęczony. Kiedy wrócił do brzegu, dojrzał turystów, którzy również przyszli się kąpać, Christophera i Mirafloresa. Uśmiechnęli się do niego nieśmiało.

— Pokrzepiające — powiedział. — Nie ma nic lepszego, niż słona woda.

— Ale dlaczego nie mogą utrzymać plaży w czystości? — rzucił pytanie Miraflores.

Ponury sulidor podawał śniadanie. Krajowe owoce, ryby. Gundersen miał wspaniały apetyt. Zjadł trzy złotozielone gorzkie owoce, potem fachowo oddzielił kości jeżo-kraba od różowego, słodkiego mięsa, które ładował w siebie widelcem z taką szybkością, jakby uczestniczył w zawodach. Sulidor przyniósł mu następną rybę i miskę leśnych „świeczek”. Gundersen zajęty był pałaszowaniem przysmaków, kiedy wszedł Van Beneker w świeżym, wyprasowanym ubraniu. Zamiast przysiąść się do stolika Gundersena, uśmiechnął się tylko formalnie i pożeglował dalej.

— Usiądź ze mną, Van — zawołał za nim Gundersen. Van Beneker przystał na to, ale widać było, że jest skrępowany.

— Co do wczorajszego wieczoru… — zaczął.

— Nie ma o czym mówić.

— Byłem nieznośny, panie Gundersen.

— Miałeś w czubie. Zrozumiałe. In vino veritas. Ale wczoraj mówiłeś do mnie — Gundy. Może zostaniesz przy tym i dzisiaj. Kto tu łowi ryby?

— Jest automatyczny jaz, tuż koło hotelu, na północ. Łapie i przysyła wprost do hotelu. Bóg jeden wie, kto przygotowywałby tu jedzenie, gdybyśmy nie mieli maszyn.

— A kto zrywa owoce? Też maszyna?

— To robią sulidory — odparł Van Beneker.

— Od kiedy sulidory zaczęły pracować jako siła robocza na tej planecie?

— Jakieś pięć lat temu, może sześć. Skoro my mogliśmy zrobić z nildorów tragarzy i żywe spychacze, to one mogły zamienić sulidory w służących. Mimo wszystko, sulidory są jednak gatunkiem niższym.

— Zawsze były panami samych siebie. Dlaczego zgodziły się służyć? Co z tego mają?

— Nie wiem — wyznał Van Beneker. — Czy ktoś kiedykolwiek zrozumiał sulidory?

Racja, pomyślał Gundersen. Nikomu jeszcze nie udało się zrozumieć, jakie stosunki panują pomiędzy obu inteligentnymi gatunkami zamieszkującymi tę planetę. Już sama obecność dwóch inteligentnych gatunków sprzeczna jest z ogólnie panującą we wszechświecie logiką ewolucji. Zarówno nildory, jak i sulidory kwalifikowały się do posiadania autonomii, bowiem poziomem percepcji przewyższały ziemskie humanoidy. Sulidor był bystrzejszy od szympansa, a nildor — jeszcze bardziej inteligentny. Gdyby tu nie było nildorów, to wystarczyłaby obecność sulidorów, żeby zmusić Kompanię do zrzeczenia się praw własności do tej planety, kiedy ruchy dekolonizacyjne osiągnęły swój szczyt. Ale dlaczego dwa gatunki i tak dziwnie ze sobą koegzystują? Dwunożne, mięsożerne sulidory rządzą Krainą Mgieł, a czworonożne, trawożerne nildory dominują w tropikach. Dlaczego w ten sposób podzieliły ten świat? I dlaczego taki podział panowania załamuje się, o ile to właśnie ma teraz miejsce?

Gundersen wiedział, iż pomiędzy tymi stworzeniami zawsze istniały jakieś układy, że każdy nildor wraca do Krainy Mgieł, gdy nadchodzi moment ponownych narodzin. Nie miał jednak pojęcia, jaką rzeczywiście rolę odgrywały sulidory w życiu i odradzaniu się nildorów. Nikt tego nie wiedział. Przyznawał, że właśnie ta tajemnicza zagadką była jedną z przyczyn, które przywiodły go z powrotem na Świat Holmana, na Belzagor. Teraz, kiedy był wolny od odpowiedzialności urzędowej i mógł swobodnie ryzykować życie, by zaspokoić swoją ciekawość. Zaniepokoiły go jednak zmiany w stosunkach sulidory — nildory, które zaobserwował już tutaj, w hotelu. Oczywiście, obyczaje obcych stworzeń to nie jego sprawa. Nic właściwie nie było teraz jego sprawą. Przybył tu, by rzekomo prowadzić badania, to znaczy myszkować i szpiegować. W ten sposób jego powrót na tę planetę wydawał się aktem woli, a nie podporządkowaniem się nieodpartemu przymusowi, choć czuł, że przecież mu ulegał.

— … bardziej skomplikowane, niż komukolwiek mogłoby się wydawać — dotarły do niego słowa Van Benekera.

— Przepraszam. Umknęło mi, coś powiedział.

— Nieważne. Lubimy tu teoretyzować. Ta setka, jaka z nas pozostała. Kiedy chciałbyś wyruszyć na północ?

— Chcesz się mnie szybko pozbyć, Van?

— Pragnę tylko wszystko rozplanować, przyjacielu — odparł mały człowieczek nieco urażony. — Jeśli zamierzasz zostać, trzeba się zatroszczyć o zaprowiantowanie dla ciebie i …

— Wyruszę zaraz po śniadaniu, jeśli zechcesz mi powiedzieć, jak dostać się do najbliższego siedliska nildorów. Chcę otrzymać pozwolenie na podróż.