Nie miałem na to czasu.
Ponieważ Ira już naciskał spust.
Rok wcześniej czytałem książkę Malcolma Gladwella zatytułowaną Blink. Nie odważę się uprościć jego argumentów, ale twierdzi między innymi, że powinniśmy w większym stopniu opierać się na naszych instynktach – tej zwierzęcej części świadomości, która odruchowo każe nam uskoczyć z drogi przed nadjeżdżającą ciężarówką. Ponadto zauważa, że podejmujemy błyskawiczne decyzje, czasem pozornie oparte na niewystarczających przesłankach i nazywane przeczuciami, które często okazują się słuszne. Może tak było teraz. Może coś w postawie Iry lub sposobie, w jaki wyciągnął broń, uświadomiło mi, że nie będę miał okazji niczego mu powiedzieć, że zaraz strzeli i umrę.
To coś kazało mi uskoczyć.
Mimo to i tak mnie trafił.
Celował w pierś. Kula trafiła mnie w bok, niczym rozżarzona lanca przeszywając ciało nad biodrem. Runąłem na bok i spróbowałem przetoczyć się za drzewo. Ira strzelił ponownie. Tym razem chybił. Przeturlałem się dalej.
Moja dłoń natrafiła na kamień. To nie była świadoma decyzja. Po prostu złapałem go i wciąż tocząc się po ziemi, rzuciłem nim w niego. To była żałosna próba zrodzona z desperacji, coś, czego mogłoby spróbować dziecko leżące na brzuchu.
Trafiłem go, ale rzuciłem za słabo, żeby odniosło to jakiś skutek. Zrozumiałem, że Ira wszystko zaplanował. Dlatego chciał rozmawiać ze mną w cztery oczy. Dlatego zabrał mnie do lasu. Chciał mnie zastrzelić.
Ira, ten pozornie łagodny człowiek, był zabójcą.
Obejrzałem się przez ramię. Był za blisko. W oczach stanęła mi scena ze starej komedii Teściowie, w której Alanowi Arkinowi każą zygzakować, jeśli chce uniknąć kul. Tutaj byłoby to bezcelowe. Napastnik był zaledwie dwa lub trzy metry ode mnie. Miał broń. Byłem ranny i czułem, że wycieka ze mnie krew.
Miałem umrzeć.
Byliśmy na zboczu wzgórza – ja turlałem się w dół, a Ira zbiegał, usiłując nie upaść i złapać równowagę, żeby wystrzelić jeszcze raz. Wiedziałem, że to zrobi. Zostało mi zaledwie kilka sekund.
Miałem tylko jedną szansę.
Wbiłem palce w ziemię, powstrzymując spadanie. Ira stracił równowagę. Próbował się zatrzymać. Oburącz złapałem się jakiegoś drzewa i przytrzymując się go niczym łęku drewnianego konia, spróbowałem kopnąć Irę. Pomyślałem, że i ta próba jest skazana na niepowodzenie, ale Ira akurat znalazł się w zasięgu i jeszcze nie złapał równowagi. Kopnąłem go w prawą kostkę. Niezbyt mocno. Jednak to wystarczyło.
Ira z krzykiem runął na ziemię.
Broń, pomyślałem. Łap broń.
Rzuciłem się ku niemu na czworakach. Byłem większy. I młodszy. W znacznie lepszej formie. On był stary i na pół szalony. Jasne, potrafił strzelić. Ręce i nogi wciąż miał silne. Jednak wiek i narkotyki spowolniły jego refleks.
Przycisnąłem go do ziemi, starając się złapać broń. Miał ją w prawej ręce. Chwyciłem ją. Myśl o tej ręce. Tylko o niej. Złapałem ją obiema rękami, przetoczyłem się, przygniotłem ją do ziemi i wykręciłem.
Dłoń była pusta.
Tak skupiłem się na prawej ręce, że nie zauważyłem nadchodzącego ciosu. Ira uderzył. Widocznie padając, wypuścił broń. Teraz trzymał ją jak kamień w lewej ręce. Uderzył mnie kolbą w czoło.
Jakby błyskawica przeszyła mi czaszkę. Poczułem, że mój mózg rozpłaszcza się na jej prawej ściance, jakby oderwany od pnia. Moje ciało wyprężyło się konwulsyjnie.
Puściłem go.
Spojrzałem w górę. Wycelował we mnie broń.
– Nie ruszać się, policja!
Rozpoznałem ten głos. To był York.
Powietrze zgęstniało, szumiało mi w uszach. Oderwałem wzrok od broni i spojrzałem Irze w oczy. Leżeliśmy obok siebie i trzymał ją wycelowaną w moją twarz. Zrozumiałem, że zamierza strzelić i mnie zabić. Nie zdołają go powstrzymać.
Policja już tu jest. Dla niego gra się skończyła. Musiał to wiedzieć. Mimo to zamierzał mnie zabić.
– Tato! Nie!
To Lucy. Usłyszał jej głos i w jego oczach coś się zmieniło.
– Rzuć broń! Zrób to! Już!
Znów York. Wciąż patrzyłem Irze w oczy. On też patrzył w moje.
– Twoja siostra nie żyje – powiedział.
Potem uniósł lufę, włożył ją do ust i nacisnął spust.
38
Straciłem przytomność.
Tak mi powiedziano. Mimo to pamiętam, jak przez mgłę. Ira upadł na mnie. Cały tył jego głowy znikł. Pamiętam krzyk Lucy. Pamiętam, że patrzyłem w górę, widziałem niebieskie niebo i przepływające nade mną obłoki. Domyślam się, że leżałem na plecach, na noszach niesionych do karetki. Na tym kończą się moje wspomnienia. Na tym błękitnym niebie. Na białych obłokach.
A potem, kiedy zacząłem odzyskiwać spokój, przypomniałem sobie słowa Iry.
„Twoja siostra nie żyje"…
Pokręciłem głową. Nie. Glenda Perez powiedziała mi, że Camille wyszła żywa z lasów. Ira o tym nie wiedział. Nie mógł wiedzieć.
– Panie Copeland?
Zamrugałem i otworzyłem oczy. Leżałem w łóżku. W szpitalnej sali.
– Jestem doktor McFadden.
Powiodłem wzrokiem po pokoju. Za plecami lekarza zobaczyłem Yorka.
– Został pan postrzelony. Pozszywaliśmy pana. Nic panu nie będzie, ale przez jakiś czas ból…
– Doktorze?
McFadden wpadł w swój lekarski trans i nie spodziewał się, że mu przerwę. Zmarszczył brwi.
– Tak?
– Nic mi nie będzie, zgadza się?
– Tak.
– To może pomówimy o tym później? Naprawdę muszę porozmawiać z tym detektywem.
York powstrzymał uśmiech. Spodziewałem się oporu. Lekarze są jeszcze bardziej aroganccy niż adwokaci. Jednak nie spierał się. Wzruszył ramionami.
– Jasne – powiedział. – Niech pielęgniarka zawiadomi mnie na pager, kiedy skończycie.
– Dzięki, doktorze.
Wyszedł bez słowa.
– Skąd wiedzieliście o Irze? – Zapytałem.
– Chłopcy z laboratorium dopasowali włókna znalezione na ciele… Hmmm… – York umilkł. – No cóż, nadal nie zidentyfikowaliśmy zabitego, ale jeśli pan chce, możemy go nazywać Gilem Perezem.
– Byłoby dobrze.
– No cóż, w każdym razie znaleźli na nim włókna z dywanika. Wiedzieliśmy, że pochodzą ze starego samochodu. Ponadto mieliśmy film z kamery ze sklepu znajdującego się w pobliżu miejsca, gdzie podrzucono zwłoki. Odkryliśmy, że to był żółty volkswagen, należący do Silversteina. Natychmiast pojechaliśmy do niego.
– Gdzie jest Lucy?
– Dillon zadaje jej kilka pytań.
– Nie rozumiem. Ira zabił Gila Pereza?
– Tak.
– Na pewno?
– Tak. Po pierwsze, znaleźliśmy krew na tylnym siedzeniu volkswagena. Sądzę, że badania dowiodą, iż to krew Pereza. Po drugie, personel domu opieki potwierdza, że Perez – podając się za Manola Santiaga – odwiedził Silversteina dzień przed morderstwem. Personel potwierdził także, że następnego ranka Silverstein pojechał gdzieś volkswagenem. Po raz pierwszy od sześciu miesięcy. Skrzywiłem się.
– I nie wpadło im do głowy, żeby powiedzieć o tym jego córce?
– Ci, którzy to widzieli, nie byli na dyżurze, kiedy przyszła tu Lucy Gold. Ponadto, jak wielokrotnie mi powtarzali, Silverstein nie był niepełnosprawny ani ubezwłasnowolniony. Mógł wychodzić i wracać, kiedy chciał.
– Nie rozumiem. Dlaczego Ira go zabił?
– Pewnie z tego samego powodu, dla którego chciał zabić pana. Obaj próbowaliście odkryć, co zdarzyło się na tym obozie przed dwudziestoma laty. A pan Silverstein sobie tego nie życzył.
Usiłowałem to poskładać.