Gdy od niej wyszli, było już ciemno. Bez słowa wsiedli do samochodu, nie oglądając się na okna mieszkania Moffat, gdzie paliło się światło. Fouche zapytał ich spojrzeniem. Daniel uniósł wyprostowany kciuk.
I faktycznie: czuł, że jest zaledwie o krok od celu. Wroński wyglądał przez okno z nieodgadnioną miną, postukując kłykciami o szybę.
Lionel Stoke, lat trzydzieści pięć, sto osiemdziesiąt cztery centymetry wzrostu, szatyn, niebieskie oczy, kawaler, na zdjęciach zawsze z kilkudniowym zarostem.
– Powiedzmy, że dzwonimy do niego i…
– Odpada, na pewno wszystkie jego aparaty mają pamięć kilkugodzinną.
– Twarzą w twarz?
– Też mi się to nie podoba, ale co lepszego? Pośrednik?
– Internet – rzucił Wroński.
– Mhm, trzeba by wtajemniczyć jakiegoś specjalistę. I kto zagwarantuje, że Stoke nie ma lepszych specjalistów?
– To się nazywa optymizm. Jeszcze jedno piwko?
– To się nazywa realizm. Gdybyś był tak uprzejmy…
– Ale o co właściwie chodzi? – prychnął major wróciwszy z kuchni z dwiema butelkami. – Utrzymanie anonimowości? Skoro już byłeś gotów spotkać się bezpośrednio… Poza tym jeśli taka figura jak Stoke uprze się śledzić pieniądze, nie ma siły, w końcu znajdzie ostatniego odbiorcę.
– Skąd wiesz?
Wroński tylko wskazał na siną bliznę na podbródku.
W gruncie rzeczy dyskusja była czysto akademicka, bo obaj świetnie zdawali sobie sprawę, że Stoke bardzo szybko dojdzie ich tożsamości prostą drogą eliminacji podejrzanych. Ostatecznie ile osób było wtajemniczonych w remusterowy projekt? Ile odeszło w podobnych okolicznościach co Daniel? Nigdy tego nie powiedzieli na głos, lecz to ryzyko od początku wliczyli w koszta.
Znali rozkład dnia Stoke'a z raportów wynajętych detektywów (rachunek puchnął). Rzecz jasna musieli ich ze stosownym wyprzedzeniem odwołać – tymczasem dostarczali oni dwudziestoczterogodzinne harmonogramy zajęć dyrektora Eccite. Gdyby opierać się tylko na nich, przy-szłoby uwierzyć, iż Lionel Stoke jest najnudniejszym człowiekiem pod słońcem: dom – praca – dom – praca – dom
itd. Nie chodził do restauracji, do kina, nie odwiedzały go kobiety i on nikogo nie odwiedzał, nawet żywność zamawiał przez net. Jeździł zabytkowym pontiakiem; nie miał szofera. Podstawili jednego z ludzi Wrońskiego, żeby zagadał w windzie do Stoke'a. Lionel zbył go uprzejmie półsłówkami.
Od początku było też jasne, że musi to być Reding lub Wroński.
Padło na Redinga, a były po temu dwa powody. Pierwszy taki, że Wroński mógł mu wierzyć bardziej niż Reding Wrońskiemu: major znał adres Daniela, adres jego rodziny, mógł wywrzeć zemstę. Daniel – nie. Po drugie zaś: to Reding był tym oczywistym podejrzanym, ujawnienie się Wrońskiego naraziłoby niepotrzebnie ich obu.
Daniel wpadł na Stoke'a w podziemnym garażu jego kondominium.
– Lionel Stoke? – spytał i od razu podał mu zamkniętą probówkę.
Stoke powinien odruchowo wyciągnąć rękę i odebrać przedmiot. Miast tego tylko odsunął się o krok i przyjrzał uważnie fiolce. Na Daniela, wydawało się, w ogóle nie spojrzał.
A jednak:
– Panie Reding… Co to będzie, pieniądze? Daniel schował fiolkę do kieszeni. Stoke uniósł wzrok. Daniel wytrzymał spojrzenie bez mrugnięcia.
– Widzę, że obejdzie się bez badań potwierdzających. Tak – dodał, gdy szef Eccite się nie odzywał – pieniądze.
– Aha.
– I kopia nagrania z Mutawahy.
– Aha.
– Piętnaście milionów ECU. Konto pan zna.
– Jakieś gwarancje?
– Na przykład? – rzucił ostro Daniel, coraz bardziej podenerwowany; podczas gdy Stoke od początku nie zdradzał najmniejszych śladów lęku, gniewu, irytacji. Chyba był lekko rozbawiony. To już Redinga dobijało. Siłą woli powstrzymywał się od rozglądnięcia po garażu, póki co, pustym; bo to byłaby kapitulacja.
Człowiek Wrońskiego czekał w samochodzie na ulicy, kilkadziesiąt kroków stąd. Daniel miał w kieszeni marynarki włączony telefon z przystawkami „Czuły Mikrofon" i „Szepczący w Tłumie"; major słuchał.
– Szantaż jest karalny.
– Tak słyszałem – przyznał Stoke.
– Więc sam pan widzi. Nie w naszym interesie. Trzy dni. Plik z nagraniem na moje stare konto e-mailowe.
– Przecież pan ma już te pięć megafuntów, panie Reding. Ludzie bogaci nie robią podobnych rzeczy. Daniel po raz pierwszy uciekł spojrzeniem.
– Nie będę dyskutował. Żegnam.
Odchodząc czuł jego obecność za plecami. Nie trzasnęły drzwiczki, nie zamruczał silnik, żadnych odgłosów. Zapewne stał tam i patrzył za Danielem.
Aż Reding wyszedł na słońce, odetchnął głęboko i wsiadł do wozu.
Wyjął telefon.
– Jedziemy – stwierdził. – Muszę się czegoś napić. Słyszałeś wszystko?
– Dobrze ci poszło – rzekł Wroński.
Na to Daniel nic nie odparł, bo był dokładnie przeciwnego zdania.
Jechali przez rozsłoneczniony Londyn, w radiu omawiano kontuzje piłkarzy przed sobotnim meczem kadry, światło odbijało się od karoserii i szyb samochodów laserowymi błyskami – a Daniel widział młodego M'Atowca wypluwającego ze zsiniałych pośmiertnie ust rzadkie błoto.
Pojechali z dziewczynkami na wieś, do wuja Belli. Wuj znowu próbował zastrzelić sąsiadkę i obecnie rezydował w klinice Retts, mieli więc całą posiadłość dla siebie.
Petra i Tonią z miejsca pobiegły ścigać po parku jeże. Daniel z piwem w ręku przeszedł się nad staw. Nic się nie zmieniło, nadal zarośnięty rzęsą. Rozmyślnie pozostawił telefon wewnątrz domu, z telefonem to zawsze samotność zaledwie wirtualna.
Dopiero co minęło południe, było gorąco i duszno, zwłaszcza tu, nad stawem, gdzie znad zielonej wody unosił się ów specyficzny zapach ciepłej zgnilizny. Kiedy kopnął w zawiesinę kamyk, w powietrze uniosła się szara chmura maleńkich owadów; cofnął się, by nie wciągnąć ich do ust z oddechem.
Bella przylgnęła do jego pleców, oparła brodę o jego bark, ten sztywny.
– Nosi cię, oj, nosi – mruknęła. – Cóżeś takiego zrobił tym razem?
– Nic.
– Znowu jakieś małe objawienie. Oho, jaki spięty! O co chodzi?
Pociągnął głębszy łyk.
– Wiem, że nie zasłużyłem – szepnął.
– Szaweł też nie zasłużył.
– Potem – tak.
– Właśnie.
– Ty też się zmieniłeś.
– To prawda. Przedtem nigdy bym czegoś takiego nie zrobił.
– Więc jednak. Co takiego zrobiłeś?
– Zostałem przestępcą – zachichotał. – Przyjaźnię się z przestępcami. Z tygodnia na tydzień, jakoś tak w naturalny sposób, bez zastanowienia… Popełniam przestępstwa. Zaiste, niezbadane są ścieżki Pana!
– To ten Wroński, co?
– Wroński jest Wroński – mruknął, już z powrotem lakoniczny.
– Daniel. Po co ci to. Jesteśmy bogaci. Nie musisz. Odpuść sobie.
Ni z tego, ni z owego zaśmiał się na głos. Obrócił się w jej ramionach, pocałował.
– Wspaniała jesteś.
– Wiem.
– Mamoooo…!
Obejrzeli się. Za dziewczynkami szli trzej mężczyźni. Dwóch zdjęło marynarki i przewiesiło przez ramiona, białe koszule paliły w oczy, trzeci luzował krawat. Uśmiechali się; ale Daniel wiedział swoje.
Nie musieli nic mówić. Ten w marynarce tylko skinął głową w stronę drogi. Daniel wzruszył ramionami, postawił butelkę na ziemi. Bardzo się bał reakcji Belli, ale ona puściła go bez słowa.
Po kilkudziesięciu krokach obejrzał się jeszcze. Mrugnęła do niego z pocieszającym półuśmiechem. Ukłuło go z prawej strony serca; zrozumiał, że naprawdę ją kocha. Przyspieszył kroku. Wzięli go między siebie, teraz już musiał iść w ich tempie.
Zaparkowali tuż za bramą. Daniela posadzili z tyłu. Ruszyli; wciąż do nikogo nie dzwonili. Dopiero teraz zrozumiał, że nie są z policji. Taa, Kafka rulez bez dwóch zdań.
Jakoś w ogóle nie brał takiego scenariusza pod uwagę. Stoke nie jest przecież idiotą, po co miałby to robić, to są durne, filmowe zagrywki, zupełnie bez sensu, biznesmeni rozumują inaczej, podobne numery się po prostu nie opłacają. Jednak, nie da się ukryć, wieźli go tym sobotnim popołudniem gdzieś w nieznanym kierunku, spłowiała zieleń migała za oknami, Pan Bóg scrollował słoneczne krajobrazy wiejskiej Anglii.
Wrażenie filmowej nierealności narastało: zjechali ku odległej farmie, za pierwszym zakrętem autostradę przesłoniły drzewa, to już było prawie odludzie; tu terroryści dniami i nocami torturują swe ofiary, nikt nie słyszy krzyków; diaboliczni miliarderzy w wyrafinowany sposób mordują swych wrogów. W panice planował swe bohaterskie reakcje na groźby i opresje.
Czy będą go wywlekać? Nie wywlekali, sam wysiadł. Zwiążą go? Ależ skąd, byli bardzo uprzejmi, wskazali drogę, otworzyli drzwi. Nie sposób się było sprzeciwić, wyszedłby na błazna.
Stoke siedział w obszernym living-roomie w fotelu pod zasłoniętymi oknami i w chłodnym półmroku palił cygaro, zaciągając się dymem z jakąś żarłoczną fascynacją.
Poczęstował Daniela.
– Ależ proszę, proszę.
Reding wyraźnie poczuł, że za chwilę cały obróci się w celuloid.
– Nóż kurwa twoja mać betonowa!
– Nie mogę dać panu tej kopii, panie Reding.
– Dlaczego?
– To nie było przeznaczone dla was. On rozmawia tylko ze mną.
– Rozmawia? Rozmawia?
– Sądzę, że pan zrozumie, kiedy spokojnie wytłumaczę.
– Rozumie, że wykorzystujesz majątek Kilmoutha do zaspokojenia własnych obsesji. Kilmouth tak szczęśliwie wjechał wtedy w drzewo…
– Nigdy nie wyrządziłbym mu krzywdy! – Stoke po raz pierwszy wyraźnie się uniósł. – Doprawdy, panie Reding…
– Ciekawym, czy tego samego zdania będzie prasa.
– Przyznaję, wolałbym uniknąć zamieszania. Na dłuższą metę to oczywiście nie ma znaczenia, bo choćbyś z tym wszystkim poszedł jutro na Fleet Street, choćbyś potrząsał im przed oczyma fiolką z NNI – i tak minęłoby parę miesięcy, zanim sytuacja stałaby się dla mnie naprawdę groźna. A ja nagrania upublicznie nie mogę.
– Mam prawo! – zaperzył się Daniel. Krzyknął tak głośno, że spodziewał się, iż goryle przybiegną sprawdzić, co się dzieje; ale nie. Może mieli pomieszczenie na podglądzie. – Mam, do cholery, prawo! To do mnie przemówił!