Выбрать главу

– Był pewien, że mimo przerażenia rozumiała każde jego słowo. Drżała tak gwałtownie, że musiał ją mocno trzymać, by nie osunęła się na podłogę. Łzy spływały jej po policzkach niepowstrzymanym strumieniem. – To pierwsze i ostatnie ostrzeżenie. Masz natychmiast wyjechać z Cypress Springs. Wynieś się po cichu, nikomu nie mówiąc słowa: znajomym, szefowi w pracy, właścicielowi mieszkania. Nikomu, rozumiesz? Jak puścisz parę z ust, to jakbyś popełniła samobójstwo. Policja ci nie pomoże, nie masz po co się do nich zgłaszać. Jeśli to zrobisz, będzie to twój koniec. Straszny koniec, wierz mi. Nie chcesz chyba umierać w męczarniach? – Kiedy wreszcie ją puścił, osunęła się bezwładnie na ziemię. Spojrzał z pogardą na to trzęsące się „coś”, co leżało u jego stóp. – Jest nas wielu. Wszystko wiemy, wszystko widzimy. Przed nami nie uciekniesz. Rozumiesz, Elaine St. Claire? – Gdy nie odpowiedziała, nachylił się i szarpnął ją za włosy.

– Rozumiesz?

– Tak – szepnęła. – Zro… zrobię… wszystko. Uśmiechnął się nieznacznie. Jego generałowie będą zadowoleni.

– Mądra dziewczyna z ciebie, Elaine. Zapamiętaj sobie, co ci powiedziałem. To było ostrzeżenie. Pierwsze i ostatnie ostrzeżenie. Reszta zależy od ciebie. Masz do wyboru: życie z dala od naszego miasta albo śmierć w męczarniach.

Młotek wziął narzędzie, które tak pieczołowicie przygotowywał przez wiele wieczorów, i wyszedł cicho z mieszkania, odprowadzany kobiecym łkaniem.

Rozdział 1

Cypress Springs, Luizjana

Środa 5 marca 2003 roku

14.30

Avery Chauvin znalazła wolne miejsce do parkowania, wysiadła z samochodu i ruszyła ku wejściu do sklepu Raucha, rozglądając się po ulicy.

Nic się nie zmieniło. Sklep starego Raucha na rogu Pierwszej i Głównej w tym samym miejscu co przed laty. Ta sama odrapana fasada kawiarni Azalia. Bank Parafialny też się ostał, nie wchłonął go żaden wielki konglomerat finansowy, co nie byłoby niczym dziwnym. Nawet skwer przy Głównej, samo serce miasteczka, nie zmienił się ani na jotę, jak zawsze uroczy, wabiący cieniem i soczystą zielenią, pośród której, jak dawniej, bieliła się niewielka muszla koncertowa.

Tak, Cypress Springs nie zmieniło się nic a nic w czasie jej nieobecności. Czy to w ogóle możliwe? Jakby tych dwanaście lat, dzielących dzień jej wyjazdu na uniwersytet stanowy w Baton Rouge od dnia powrotu, było mgnieniem tylko, jedną chwilką, snem jeno. W jej życiu przez ten czas tak wiele się wydarzyło: skończyła studia, zamieszkała w Waszyngtonie, tymczasem jej rodzinne miasteczko pozostało takie jak zawsze.

Nie, nie takie jak zawsze. Nie miała już domu, tego domu, jakim go zostawiła, wyjeżdżając w szeroki świat. Matka zmarła nieoczekiwanie na wylew, a ojciec…

Przeszył ją ból na myśl o ojcu. W uszach brzmiał jeszcze jego głos, lekko zniekształcony przez automatyczną sekretarkę:

– Avery… kochanie… Mówi tata. Myślałem, że… Muszę z tobą porozmawiać. Miałem nadzieję, że… – Pauza. – Jest coś… Zadzwonię później. Do usłyszenia, córeczko.

Gdyby odebrała wtedy jego telefon… Gdyby podniosła słuchawkę, zamieniła kilka słów z ojcem… Materiał mógł poczekać. Kongresman, który w końcu zgodził się na rozmowę, mógł poczekać. Wystarczyła jedna minuta, dwie minuty. Tylko dwie minuty i wszystko być może potoczyłoby się inaczej.

A następnego ranka…

Następnego dnia rano zadzwonił Buddy Stevens, przyjaciel rodziny. Przede wszystkim przyjaciel jej ojca, i to od niepamiętnych czasów. Przyjaciel i szef lokalnej policji.

– Avery, mówi Buddy. Mam… złe wieści, maleńka. Twój tata… on…

Nie żyje. Ojciec zmarł. Popełnił samobójstwo. Zdążył jeszcze zadzwonić do niej, po czym odebrał sobie życie. W nocy poszedł do garażu, oblał się ropą, zapalił zapałkę…

Jak mogłeś to zrobić, tato? Dlaczego to zrobiłeś? Nie powiedziałeś nawet…

Z mrocznego zamyślenia wyrwał ją krótki sygnał syreny policyjnej. Odwróciła głowę. Opodal jej terenówki zaparkował wóz z biura szeryfa z West Feliciana. Zastępca szeryfa wysiadł i podszedł do niej.

Wszędzie rozpoznałaby tę smukłą sylwetkę, ten chód, sposób trzymania się, charakterystyczny styl. Matt Stevens, kolega z czasów dzieciństwa, szkolna sympatia. Rozstała się z nim, bo marzenia o dziennikarstwie okazały się silniejsze niż uczucia. Widziała go potem raptem kilka razy, ostatnio na pogrzebie matki, przed rokiem. Widać Buddy musiał mu powiedzieć, że przyjeżdża.

Podniosła dłoń na powitanie. Ciągle tak samo przystojny, pomyślała. Ciągle wolny. A może nie? Może zdążył związać się z kimś, może nawet ożenił w ostatnich miesiącach?

– Dobrze cię widzieć, Avery – powiedział bez zwykłego uśmiechu. Zobaczyła swoje odbicie w jego okularach: drobna, prawie filigranowa postać, niesforne, krótko obcięte włosy, wielkie, brązowe oczy, zbyt wielkie przy drobnej twarzy. Dorosła kobieta? Raczej psotny leśny duszek.

– To ja się cieszę, że cię widzę, Matt.

– Współczuję ci. To okropne, co się stało. Naprawdę okropne. Bardzo mi przykro.

– Dzięki. Dziękuję, że zajęliście się, ty i Buddy, jego… – Słowa uwięzły jej w gardle. Nie, musi być silna. Nie może się rozkleić. – Szczątkami – dokończyła z trudem.

– Przynajmniej tyle mogliśmy zrobić. – Matt na moment odwrócił wzrok, potem znów na nią spojrzał, ciągle poważny, zasępiony.

Trapiony bólem? Tak, chyba tak, pomyślała.

– Jeszcze raz dzięki.

– Avery, udało ci się skontaktować z rodziną w Denver?

– Tak… – Kuzyni w Denver, jedyni jej krewni. Jedyna rodzina. Daleka, ale jedyna. Teraz, kiedy oboje rodzice odeszli, nie miała nikogo poza nimi.

– Kochałem go, Avery. Widziałem, że po śmierci twojej mamy nie bardzo radził sobie z sobą, ale ciągle nie mogę uwierzyć, że to zrobił. Był przybity, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jest załamany. Powinienem był to zauważyć. Wszyscy powinniśmy.

Łzy popłynęły jej po policzkach. Była jego córką. Jest jego córką. To ona przede wszystkim powinna była zauważyć, co się dzieje z ojcem. Ona jest winna temu, co się stało.

Matt wyciągnął dłoń.

– Płacz, Avery. Wypłacz się, to pomaga.

– Nie… ja już… – Odchrząknęła, usiłując się opanować. – Muszę zająć się… pogrzebem. Czy Gallagherowie nadal prowadzą…?

– Tak. Danny przejął interesy po ojcu. Czeka na telefon od ciebie. Buddy wspomniał mu, że przyjeżdżasz dzisiaj.

Avery wskazała na wóz Matta.

– Jesteś poza swoją jurysdykcją.

Biuru szeryfa podlegały parafie wokół Cypress Springs, samo miasteczko natomiast lokalnemu departamentowi policji.

Matt uśmiechnął się po raz pierwszy w czasie tej rozmowy.

– Dopuściłem się wykroczenia. Kręcę się tutaj, bo miałem nadzieję, że cię wypatrzę, zanim dotrzesz do domu.

– Jechałam do domu. Zatrzymałam się, bo… – Zamilkła. Prawdę powiedziawszy, nie miała żadnego powodu, żeby się zatrzymywać. Po prostu… Impuls, kaprys, potrzeba przywitania starych kątów, można to nazwać jak się chce.

Matt chyba zrozumiał.