Выбрать главу

– Tabletkę – poprawił ją Harris. – Jedną tabletkę 0,25 miligrama, wnosząc z wyników analiz.

– Nadal nie rozumiem…

– Dlaczego, tak? Tego nigdy się nie dowiemy. Może chciał w ten sposób przytępić świadomość? A może dopiero po zażyciu tabletki podjął decyzję?

„Czołgał się do wyjścia z garażu…”.

– Pani Chauvin?

Podniosła wzrok. Harris trzymał w ręku pudełko z chusteczkami. Nie zdawała sobie sprawy, że płacze. Wyjęła jedną i wytarła oczy.

– Nie natrafił pan na nic… podejrzanego?

– Podejrzanego? – Doktor zmarszczył brwi. – Nie bardzo rozumiem.

– Coś, co mogłoby wskazywać, że nie popełnił samobójstwa.

– Droga pani, mamy tylko cztery przyczyny śmierci: naturalną, wypadek, samobójstwo i morderstwo. Pierwsze dwie możemy od razu wykluczyć. Pozostaje nam samobójstwo albo morderstwo.

– Wiem.

– Do czego pani właściwie zmierza?

– Ja… – Avery gniotła nerwowo chusteczkę w dłoni. – Nie wierzę, że to zrobił. Nie zostawił żadnego listu. W rozmowach z nim, a rozmawialiśmy często, nie wyczułam nic, co mogłoby wskazywać na depresję tak głęboką, by prowadziła do samobójstwa.

Ktoś inny mógłby się obrazić, mógłby pomyśleć, że Avery kwestionuje jego kompetencje, ale doktor Harris ją rozumiał.

– Policja przeprowadziła dokładne dochodzenie. Ja też uczyniłem, co w mojej mocy. Doktor Sands jest znakomitym anatomopatologiem. Badania toksykologiczne nie wykazały w krwi nic poza odrobiną halcionu. Nie znalazłem nic, co mogłoby wskazywać na morderstwo, doktor Sands również. Znajomi, sąsiedzi, wszyscy powtarzają, że pani ojciec dziwnie się ostatnio zachowywał. Stronił od ludzi. Był przygnębiony. Mógł mieć myśli samobójcze. Wiem skądinąd, że niedawno umarła pani matka.

– Rok temu.

„Ma, na co zasłużył”.

„Ty też doczekasz się zapłaty”.

Avery zacisnęła usta.

– Czy jest coś, o czym nie wiem, a powinienem? Coś, czego jeszcze mi pani nie powiedziała?

Co by pomyślał, gdyby zwierzyła mu się, że miała telefon z pogróżkami? Że może to być chory żart, ale równie dobrze – realne niebezpieczeństwo.

Pokręciła głową.

– Nic.

– Jest pani pewna?

– Całkowicie. – Podniosła się i wyciągnęła rękę. – Bardzo mi pan pomógł, doktorze. Dziękuję, że zechciał pan poświęcić swój czas.

Doktor podniósł się zza biurka i uścisnął jej dłoń.

– Jeśli będę mógł w czymś pomóc, proszę dzwonić.

Kiedy była przy drzwiach, odezwał się jeszcze:

– Proszę wybaczyć staremu człowiekowi, że wtyka nos w nie swoje sprawy, ale od wielu lat sprawuję ten urząd. Zetknąłem się z setkami ludzi pogrążonych w żałobie. Wiem, jak trudno jest pogodzić się z tym, że najbliższa osoba popełniła samobójstwo. Rozumiem, jaki to musi być ciężar, jakie się rodzi poczucie winy. Człowiek mówi sobie, że powinien był przewidzieć, co nastąpi, że mógł uratować ukochaną osobę. – Spojrzał jej w oczy, spojrzenie miał ciepłe, pomocne. – Trzeba jednak żyć dalej. Zrozumieć, że ten tragiczny czyn nie został dokonany przeciwko nam czy przez nas. – Zamilkł na moment. – Czas, pani Chauvin. Proszę dać sobie trochę czasu. Niech pani spróbuje z kimś porozmawiać. Z terapeutą. Z duchownym. Trzeba żyć dalej.

Gdyby to było takie proste. Gdyby tak strasznie nie bolało.

Uśmiechnęła się blado.

– Bardzo pan dobry, doktorze Harris.

– Pani siostrze powiem to samo. Avery zamarła.

– Słucham?

– Powiem to samo pani siostrze. Zadzwoniła do mnie krótko po pani telefonie. Ma tu być o trzeciej. – Harris spochmurniał. – Coś nie tak, pani Chauvin?

– Ja nie mam siostry, doktorze.

Rozdział 18

Czekała pod biurem doktora Harrisa. Ustawiła terenówkę w strategicznym miejscu, tuż przy wjeździe na parking, spuściła szybę i cierpliwie czekała.

Dokładnie za pięć trzecia na parking wjechał samochód prowadzony przez jakąś kobietę. Avery zsunęła się w fotelu, by tamta jej nie zauważyła – w każdym razie nie od razu.

Kobieta wyłączyła silnik, zerknęła w lusterko, poprawiła włosy, wreszcie wysiadła. Dopiero teraz Avery mogła się jej przyjrzeć.

Aż wstrzymała oddech z wrażenia.

Ta sama, która pojawiła się na czuwaniu. Ta, której tak bacznie przyglądała się „Czarna Siódemka”, jak Avery nazwała w myślach grupkę tajemniczych mężczyzn.

Wyskoczyła z terenówki, zatrzaskując z rozmachem drzwiczki. Widziała, jak kobieta zatrzymuje się, odwraca. Jak na jej twarzy pojawia się zdumienie, potem jawne niezadowolenie.

– Musimy porozmawiać – oznajmiła stanowczym tonem Avery.

– Przepraszam?

– Niech pani nie udaje. Była pani na czuwaniu. Teraz tutaj. Podaje się pani za moją siostrę. Chciałabym wiedzieć, dlaczego.

Nieznajoma już otworzyła usta, jakby chciała wszystkiemu zaprzeczyć, ale zmieniwszy zdanie, wskazała na stół piknikowy pod wielkim dębem.

– Usiądźmy na chwilę.

Usiadły. Avery przyjrzała się jej. Była szczupła, wysoka, jasnowłosa, mniej więcej w tym samym wieku co ona.

– Nazywam się Gwen Lancaster. Przepraszam, że panią zdenerwowałam. Wiem, że to dla pani trudny czas. Ja sama… niedawno straciłam brata.

Na Avery ten wstęp nie zrobił najmniejszego wrażenia.

– Znała pani mojego ojca?

– Nie.

– Wolno zapytać, dlaczego w takim razie była pani na czuwaniu, a teraz pojawiła się tutaj?

– Pierwszy raz jestem w Cypress Springs. Ładne miasteczko. Przyjechałam tutaj, bo zbieram materiały do swojej pracy. Piszę doktorat z socjopsychologii. Na Tulane University.

– Godne pochwały. Ale co to ma wspólnego ze śmiercią mojego ojca?

– Jeśli pani powiem, wysłucha mnie pani bez zdziwienia? Bez uprzedzeń?

– Nie wiem.

– Proszę dać mi przynajmniej szansę. – Gwen Lancaster oparła dłonie na stole. – Tytuł mojej pracy brzmi „Zbrodnia i kara. Pozaprawne formy zaprowadzania ładu na przykładzie małych miasteczek amerykańskich”.

Zamilkła. Czy obmyślała swoje kłamstwo? Avery w pracy dziennikarskiej bezustannie spotykała ludzi, którzy fabrykowali jakieś wersje jakichś wydarzeń, mącili i dla różnych powodów uciekali od prawdy.

– Wcześniej – podjęła Lancaster – zajmowałam się psychologią grup, dynamiką działań grupowych. Zawsze fascynowało mnie, jak to się dzieje, że przeciętny, spokojny obywatel nagle staje się samozwańczym rycerzem ładu i sprawiedliwości. Dlaczego mieni się egzekutorem prawa albo sam zaczyna je stanowić. Wigilanci, bo tak się ich fachowo określa, to zazwyczaj ludzie kierujący się surowym kodeksem moralnym. Tylko oni widzą prawdziwe zło, tylko oni są czujni. Rekrutują się spośród osób o skrajnych poglądach, które chcą przebudować cały świat za jednym zamachem, że pozwolę sobie na grę słów.

Avery zaintrygowały słowa Gwen.

– Jak Timothy McVeigh, który wysadził w powietrze rządowy budynek w Oklahoma City?

– Tak. To doskonały przykład wigilantyzmu, choć akurat McVeigh działał w pojedynkę. Wigilanci dlatego są tak niebezpieczni, bo fanatycznie wierzą w słuszność swojej sprawy. Gotowi są oddać za nią życie. Dla nich cel uświęca środki. Każde działanie jest usprawiedliwione. Nie cofną się przed niczym, jeśli tylko mogą wyplenić to, co w ich oczach uchodzi za zło.

Avery ze zrozumieniem pokiwała głową.

– Wszystkich ekstremistów podciąga pani pod jedną kategorię? Religijnych, jak afgańscy Talibowie, politycznych, jak ludzie z Al-Kaidy?

– Także innych fanatyków, jak biali suprematyści czy surwiwaliści. Żyją w przekonaniu, że zewsząd czyha niebezpieczeństwo, więc trzeba być przygotowanym, gromadzić siły, broń, zapasy żywności. Kolor skóry czy przynależność etniczna nie grają tu żadnej roli.