Выбрать главу

Avery wciągnęła powietrze. Jedna notatka o niczym nie świadczy. Chytre kłamstwo, podobnie jak urojenia, zawsze będzie zawierać w sobie element prawdy.

Znalazła kilka tekstów o Salu. Ponieważ był redaktorem naczelnym „Gazette”, więc poświęcono jego śmierci sporo miejsca. Tak jak mówił Rickey, zginął od postrzału w dniu otwarcia sezonu na jelenie. Niestety winnego nie znaleziono, chociaż przesłuchano wszystkich posiadaczy kart łowieckich zamieszkałych nie tylko w Cypress, ale i w najbliższej okolicy.

Ustalono, że strzał padł z dużej odległości, z browninga 270. Zarówno broń, jak i amunicja – nosier ballistic tip – były chętnie używane przez myśliwych z Cypress Springs. Ceremonia przedpogrzebowa przy zamkniętej trumnie odbyła się u Gallaghera.

Rickey mylił się w jednym: orzeczenie Buddy’ego brzmiało „zabójstwo”, a nie „wypadek”.

Przez dwie następne godziny przeglądała stare wydania „Gazette”. To, co znalazła, wstrząsnęło nią do głębi.

Gwen Lancaster miała rację.

Avery przebiegła wzrokiem notatki. Sporządziła listę zgonów spowodowanych innymi niż naturalne przyczynami. Zebrane razem fakty wprost krzyczałyby ktoś się nimi zajął.

Kevin Gallagher, ojciec Danny’ego, zginął w wypadku samochodowym na szosie 421, w pobliżu Cypress Springs. Jego lexus wpadł w poślizg i uderzył w drzewo. Kevin jechał bez pasa, potężna siła uderzenia wyrzuciła go przez przednią szybę.

Zastępca szefa policji, Pat Greene, utonął. Niejaka Dolly Framer powiesiła się. Były jeszcze dwa wypadki samochodowe, mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie zginął Kevin. Miasto, jak czytała, zwróciło się do władz stanowych o wydanie stosownego nakazu ograniczenia szybkości na feralnym odcinku szosy 421.

Jedno zejście po przedawkowaniu narkotyków.

Pete Trimble wpadł pod własny traktor i zginął na miejscu.

Jakiś chłopak podciął sobie żyły.

Jej ojciec i Sal.

Avery odłożyła notes. Ręce jej drżały.

I to wszystko, wszystkie te zgony, w sumie dziesięć, w okresie zaledwie ośmiu ostatnich miesięcy. Trzynaście, jeśli doliczyć Luke’a McDougala, Toma Lancastera i Elaine St. Claire.

Starała się spojrzeć na rzecz bezstronnie. Gwen myliła się: mówiła o sześciu samobójstwach, wliczając samobójstwo ojca Avery. Tymczasem ona doliczyła się tylko dwóch.

– Wszystko w porządku?

Avery odwróciła się z uśmiechem przylepionym do ust.

– Wspaniale. – Poderwała się od stołu. – Właśnie skończyłam.

Schowała notes do torebki, chwyciła wolumin, który przeglądała, i chciała odstawić na półkę z latami osiemdziesiątymi.

– To nie tam. – Rickey podszedł do niej. – Nie ten kolor. – Wyjął jej wolumin z rąk, zmarszczył brwi. – Myślałem, że interesuje cię rok 1988.

– Przyłapałeś mnie. – Poprawiła przewieszoną przez ramię torebkę. – Ja… – Szukała słów, które zabrzmiałyby szczerze i przekonująco. – To takie ckliwe… ale tata… jego śmierć… Ja…

– Och, Avery, strasznie przepraszam.

– W porządku. – Postarała się, żeby usta jej zadrżały. – Odprowadzisz mnie?

– Jasne.

Kiedy byli przy drzwiach wejściowych, Rickey zagadnął:

– Mogę zadać ci jedno pytanie?

– Pytaj.

– Mówią, że chcesz zostać w Cypress. To prawda?

Już miała zaprzeczyć, gdy nagle zdała sobie sprawę, że tak naprawdę nie wie, co będzie dalej robiła, gdzie zamieszka.

– Nic jeszcze nie postanowiłam. Nie wydaj mnie tylko przed moim naczelnym.

Rickey uśmiechnął się.

– Gdybyś zdecydowała się zostać, chciałbym cię mieć w zespole „Gazette”. Wiem, że to dla ciebie niskie progi, ale dla nas zaszczyt mieć kogoś z „Washington Post”.

– Gdybym została, na pewno chciałabym pracować w „Gazette”.

– Zajrzyj do nas. Poznasz dzieciaki. Jeanette bardzo się ucieszy.

– Chętnie. – Zawahała się w progu. – Słyszałeś kiedyś o grupie Siedmiu?

– Hm… – W wyrazie twarzy Rickeya zaszła ledwie zauważalna zmiana. Ściągnął brwi, jakby się zastanawiał. – Jaki charakter miała ta grupa? Religijny? Społeczny?

– Społeczny. Grupa obywatelska.

– Nie. Przykro mi.

– W porządku. Buddy coś wspominał, myślałam, że wiesz. Miłego dnia.

Wyszła z budynku, włożyła okulary słoneczne, obejrzała się jeszcze.

Przez okno mogła dojrzeć Rickeya. Rozmawiał z kimś przez telefon, gwałtownie gestykulując. Wyglądał na zdenerwowanego.

Podniósł wzrok i spojrzał na Avery. Pomachała mu na pożegnanie i szybko odeszła, jakby goniły ją złe duchy.

Rozdział 28

Avery pojechała do domu, by zebrać siły i obmyślić następny krok. Od godziny siedziała przy stole kuchennym, całkiem zapomniawszy o przygotowanym już dawno sandwiczu z tuńczykiem, i wpatrywała się w nazwiska zmarłych wynotowane z „Gazette”.

Czy w nikim w Cypress ta epidemia dziwnych zgonów nie wzbudziła żadnych podejrzeń? Nikt nie podzielił się swoim niepokojem z Buddym czy z Mattem? Nikt nie podniósł alarmu? Całe miasteczko brało udział w spisku?

Wstała i podeszła do okna, spojrzała na zieleniące się krzewy w ogrodzie. Co właściwie miała? Hipotezy Gwen Lancaster, która twierdziła, że w Cypress Springs działa tajne stowarzyszenie wigilantów. Informacje o dwóch zaginięciach i podejrzanie wielu nagłych zgonach. Jedno niewyjaśnione morderstwo, jedno samobójstwo. Pudełko wycinków prasowych dotyczących sprawy sprzed piętnastu lat.

Ludzie giną w wypadkach. Znikają bez śladu. Padają ofiarą morderstw. Tragiczne, ale takie rzeczy się zdarzają. Owszem, wskaźnik samobójstw był wyższy niż średnia stanowa, ale statystyki opierają się na danych uśrednianych, nie na liczbach bezwzględnych. Bardzo możliwe, niejako dla wyrównania statystyki, że przez następnych kilka lat nikt z mieszkańców Cypress nie targnie się na swoje życie.

A wycinki? Świadectwo stanu umysłu czy po prostu memorabilia, zebrane ku przestrodze przyszłych pokoleń prasowe świadectwa strasznej zbrodni, która dokonała się w cichym, bogobojnym miasteczku?

Gdyby miały być świadectwem stanu umysłu – uzasadnionego przerażenia lub obsesji – to musiałyby być bogatsze o coś jeszcze. Na pewno znalazłaby inne ślady. Ale gdzie miała ich szukać? Opróżniła szafę w sypialni ojca, komodę, zaglądała do szafek w kuchni, do spiżarni, do szafy w holu. Nie odważyła się jeszcze wejść do gabinetu ojca na poddaszu.

Musi tam pójść.

Po dwóch godzinach zeszła z powrotem do kuchni z niczym. Zniechęcona i zmęczona podeszła do zlewozmywaka, żeby umyć ręce. Przeszukała biurko ojca, szafy biblioteczne, sprawdziła zawartość każdego pudła na strychu. Nie znalazła nic, co zwróciłoby jej uwagę.

Co dalej?

W Waszyngtonie miała kolegów redakcyjnych, mogłaby urządzić burzę mózgów, zwrócić się po radę i pomoc. Tu mogła się kierować wyłącznie własną intuicją.

Niezupełnie. Pozostawał jeszcze kontakt telefoniczny.

Podniosła słuchawkę, wystukała numer swojego szefa w „Post” w Waszyngtonie.

– Brandon? Mówi Avery.

– To naprawdę ty? – zaśmiał się. – A ja już myślałem, że ukrywasz się przede mną.

Nie lubił owijania w bawełnę. Cenił sobie prostolinijność i jasne stawianie sprawy, tak w tekstach, jak i w rozmowach. W pracy dziennikarskiej nie ma czasu na słowne zabawy.

– Trafiłam na coś.

– Cieszę się, że twój mózg nie zasypia, chociaż nie ukrywam, że jestem trochę zdziwiony, zważywszy okoliczności. Mów.