I w to, że ojciec nie odebrał sobie życia.
Tu tkwiło źródło sprzeczności, tu rodził się wewnętrzny konflikt.
Zadzwonił telefon. Odwróciła się w stronę aparatu, ale nie podeszła, nie podniosła słuchawki. Ktoś odczekał dziewięć sygnałów i zrezygnował. Po chwili znowu wybrał jej numer. Ktoś jej potrzebował. Chciał z nią pilnie rozmawiać.
Ojciec chciał z nią rozmawiać.
Nie odebrała tamtego telefonu.
Rzuciła się do aparatu, chwyciła słuchawkę.
– Słucham.
– Avery? Mówi Gwen.
Nie teraz. Nie ona. Miała ochotę przerwać połączenie.
– Odsłuchałam właśnie twoją wiadomość – mówiła Gwen. – Byłam w Nowym Orleanie, u matki, miałam wyłączony telefon. – Zamilkła.
– Avery? Jesteś tam?
– Tak, słucham.
– Chciałabym się spotkać z tobą możliwie jak najszybciej. Kiedy mogłabyś…
– Przepraszam, Gwen, nie mogę teraz z tobą rozmawiać.
– Dobrze się czujesz?
Jeżeli dobrze może się czuć człowiek, który właśnie rozsypuje się w pył.
– Tak, wszystko w porządku. Tylko… to nie najlepszy moment.
– Jesteś sama?
Avery usłyszała niepokój w głosie Gwen. Mogła sobie wyobrazić, co tamta myśli.
– Tak.
– Masz dziwny głos.
– Chyba popełniłam błąd.
– Nie rozumiem.
– Nie mogę się angażować. Bardzo ci współczuję, Gwen. Naprawdę bardzo. Rozumiem, co musisz teraz czuć. Sama przeżywam ciężkie chwile, ale nie mogę zaakceptować twoich domysłów. Już nie.
– Domysłów? Ale…
– Bardzo mi przykro.
– Nie mam nikogo, żadnego wsparcia. Jestem zupełnie sama. Potrzebuję twojej pomocy, Avery.
– Gwen prawie krzyczała. – Proszę, pomóż mi znaleźć mordercę mojego brata.
Avery zacisnęła powieki. Nie mogła znieść zdesperowanego, przepełnionego cierpieniem głosu Gwen Lancaster.
Ufaj ludziom, których kochasz. Tym, którzy kochają ciebie.
– Bardzo bym chciała, Gwen. Z całego serca ci współczuję, ale…
– Proszę, nie mam nikogo poza tobą. Zawahała się, ale pozostała nieugięta.
– Nie mogę teraz rozmawiać. Wybacz.
Odłożyła słuchawkę. Drżała ze zdenerwowania. Wzięła głęboki oddech. Postąpiła słusznie. Cierpienie odmienia rzeczywistość. Gwen chwyciła się pomysłu z tajnym stowarzyszeniem, skupiła na nim całą swoją energię, żeby zagłuszyć ból. Zapomnieć o rozpaczy.
Avery uległa jej opowieściom z tego samego powodu.
Znowu zadzwonił telefon.
Gwen.
Będzie ją przekonywać, namawiać. Wolałaby już zamknąć sprawę, ale nie mogła, musiała wysłuchać Gwen, przynajmniej tyle była jej winna. I sobie, jeśli chciała znowu funkcjonować w miarę normalnie.
Podniosła słuchawkę.
– Posłuchaj, Gwen. Nie wiem, jak mam ci to jaśniej wytłumaczyć…
– Jak to jest, być córką kłamcy i mordercy? Avery cofnęła się odruchowo o krok.
– Kto mówi? – zapytała drewnianym głosem.
– Ktoś, kto zna prawdę – powiedziała kobieta i zaśmiała się odrażająco. – Niewiele nas już zostało. Padamy jak muchy.
– To ty jesteś kłamczynią! – zawołała wściekła Avery. – Mój ojciec był człowiekiem honoru. Najuczciwszym, jakiego znałam. A ty jesteś tchórzem, boisz się pokazać swoją twarz.
– Nie jestem tchórzem…
– Jesteś. Chowasz się za kłamstwami. Nie potrafisz ujawnić swojego nazwiska. Rzucasz oszczerstwa na człowieka, który nie może się już bronić.
– A moi chłopcy! – zawołała kobieta. – Oni też nie mogli się bronić, ale nikogo to nie obchodziło.
– Nie wiem, kim są twoi chłopcy. Nie mogę nic na ich temat po…
– Byli – wysyczała kobieta. – Nie żyją. Obaj moi chłopcy… nie żyją. Twój ojciec jest winny ich śmierci. On i inni.
Avery nie chciała kontynuować tej wymiany oskarżeń, nie mogła pozwolić, żeby ta straszna kobieta zepchnęła ją do defensywy. Musi zachować spokój i wydobyć jakoś z nieznajomej, kim jest.
– Gdybyś miała dowody, że mój ojciec ich zamordował, nie ukrywałabyś się za anonimowym głosem. Gdybym wiedziała, o kim mówisz, może przekonałabyś mnie, że nie jesteś pomyloną wariatką.
– Donny i Dylan Pruittowie. O nich mówię. Nie zabili Sallie Waguespack. Nawet jej nie znali.
Sprawa Waguespack.
Dobry Boże. Pudełko z wycinkami. Avery zaczęły drżeć ręce. Zacisnęła palce z całych sił na słuchawce.
– Co mój ojciec miał z tym wspólnego?
– Twój ojciec pomógł ujść bezkarnie prawdziwemu mordercy. Ten twój najuczciwszy człowiek na świecie pomagał zbrodniarzowi.
– To nieprawda! Kłamiesz.
– W takim razie dlaczego nie doczekali procesu? Dlatego, że nie oni zabili. Zostali wrobieni. Żaden sąd nie uznałby ich winnymi. W ogóle nie stanęliby przed sądem, bo żaden prokurator, żeby nie wiem jak chciał, nie sfabrykowałby oskarżenia. Wszyscy ci hipokryci, ci niby porządni, powinni odpowiadać przed sądem, ponieść sprawiedliwą karę.
– Jeśli masz dowody, przedstaw mi je.
– A jakże, mam dowody. Mnóstwo dowodów.
– Jasne. Na pewno. Kobieta zawrzała.
– Do diabła z tobą i twoim tatusiem. Jesteś taka sama jak oni. Kłamliwa obłudnica. Powiem ci, co mam, a ty mi sprowadzisz na kark policję.
Avery spróbowała innej taktyki.
– Jak myślisz, dlaczego wyjechałam z Cypress Springs? Nie jestem jedną z nich. Nigdy nie byłam. – Dała swej rozmówczyni czas do namysłu. – Jeśli mówisz prawdę, pomogę ci.
– Jaki masz w tym interes?
– Osobisty interes. Chcę wiedzieć, jak umarł mój ojciec. – Avery znów przez chwilę milczała. – Chcesz sprawiedliwości dla swoich chłopców?
– Tutaj? W tym mieście nie ma sprawiedliwości dla Pruittów. Cholera, w tym mieście w ogóle nie ma sprawiedliwości. Dla nikogo.
– Pokaż mi, co masz – nalegała Avery. – Jeśli masz dowody, zajmę się tym. Obiecuję.
Głuche milczenie, dziesięć sekund, pół minuty, minuta…
W końcu Avery usłyszała:
– To nie na telefon. Spotkajmy się. Dzisiaj wieczorem. – Kobieta podała adres i natychmiast rozłączyła się.
Rozdział 33
Parking Magnolia, nędzne osiedle przyczep samochodowych, znajdował się na południowych krańcach Cypress Springs, tuż za administracyjnymi granicami miasteczka.
Reflektor przy wjeździe na parking był rozbity, pozostałe, już na terenie, też. Robota miejscowej społeczności, oceniła Avery. Miejscowa społeczność zdecydowanie wolała podejmować rozmaite praktyki życiowe pod osłoną ciemności. Ale nawet ciemności nie były w stanie zamaskować atmosfery nędzy, zaniedbania, ludzkiej rezygnacji.
Jedyne, czym Magnolia wyróżniała się w sensie pozytywnym, to duże działki dla poszczególnych przyczep, skądinąd pełne śmieci i chwastów, zaniedbane jak wszystko tutaj.
Avery znalazła numer 12, zaparkowała obok przyczepy, wysiadła. Z różnych stron dobiegała głośna muzyka, mieszały się ze sobą rap, country, rock. W sąsiedniej przyczepie jakaś para kłóciła się zawzięcie, płakało dziecko.
Zatrzasnęła drzwiczki i powoli ruszyła do wyjścia, ogarniając spojrzeniem otoczenie. Jakiś uschnięty kwiatek w skrzynce na parapecie, żałosny niby-ogródek z dwoma od dawna nieprzycinanymi krzewami. Murek z niegdyś pobielonych otoczaków. Betonowa żaba na najwyższym stopniu schodków prowadzących do przyczepy.
Przygnębiające.
Drzwi były uchylone, w środku paliło się światło. Zapukała i drzwi same się otworzyły.
– Pani Pruitt! – zawołała. – Avery Chauvin. Żadnej odpowiedzi. Jeszcze zapukała, zawołała, tym razem głośniej.
Weszła do środka i przeraziła się. Poprzewracane meble, porozrzucane gazety, przewrócona lampa z migającą żarówką, która zaraz mogła się przepalić. Ściana w głębi przyczepy wysmarowana czymś ciemnym. Z radia płynęły dźwięki „Strangers in the Night”. Bardzo odpowiedni podkład muzyczny, pomyślała Avery i zaśmiała się nerwowo.