Выбрать главу

Zbyt dobrze znał tę drogę. Wiodła w jednym kierunku, w dół, do piekła.

Piekła, które sam sobie zgotował. Zapełnionego krzyczącymi w głos, przerażonymi dziećmi. Piekła, wobec którego był absolutnie bezradny, bezsilny. Mógł tylko przyglądać się ze zgrozą, przepełniony wstrętem do samego siebie. Wstrętem i rozpaczą.

Wciągnął głęboko powietrze i szybko wyszedł z kuchni, byle uciec od widoku butelek.

Przemierzył niewielką bawialnię i usiadł przy zaimprowizowanym biurku w kącie pokoju, przed ekranem włączonego komputera. Przycisnął pierwszy z brzegu klawisz, wygaszacz zniknął i pojawił się otwarty plik tekstowy, nad którym Hunter właśnie pracował. Kolejny rozdział powieści, jego powieści o prawniku staczającym się na samo dno.

Gdyby znał zakończenie…

Bywały dni, kiedy wierzył, że jego bohater ostatecznie wydobędzie się z otchłani. Kiedy indziej znowu ogarniało go takie przygnębienie i takie poczucie beznadziei, że nie był w stanie oddychać swobodnie, a co dopiero myśleć o szczęśliwym zakończeniu.

Poprawił się w fotelu, ale nie mógł zmusić się do pracy. Myśli zaprzątała mu Avery, jej pojawienie się w Cypress, tragiczna śmierć Chauvina.

Co musi czuć człowiek, który przykłada zapaloną zapałkę do ciała? Co nim powoduje? Dlaczego wybiera taką okrutną śmierć?

Hunter to wiedział. Rozumiał. Też zstąpił do piekła.

Spojrzał na ostatnie słowa, które napisał: „Jack walczył z niszczącymi go mocami. Po jednej stronie prawa ludzkie, po drugiej boskie… Jeden fałszywy krok i będzie zgubiony”.

Zgubiony.

Odnaleźć się.

Po to wrócił do domu, żeby się odnaleźć, uporządkować swoje życie, zacząć wszystko od nowa.

Ledwie zabrał się za siebie, pojawiła się Avery.

I znowu spotkali się w trójkę: on, Matt, ona. Wtedy, kiedy wszystko zaczęło się sypać, też byli w trójkę. Czy obecność Avery wpłynie jakoś na jego zamierzenia?

Nie, nie powinna. Nie może. Sam wydobędzie się z dna. Uporządkuje swoje sprawy. Choćby miało to być najboleśniejsze doświadczenie w jego życiu.

Rozdział 5

Avery obudziła się z krzykiem, usiadła gwałtownie w pościeli, serce waliło jej jak młotem. Wołała przez sen ojca. Spojrzała na drzwi sypialni. Znów była tamtą dziewczynką sprzed lat, która wyczekiwała, że za moment do pokoju wpadnie któreś z rodziców, utuli i uspokoi.

Nie była już dzieckiem, rodzice odeszli, nikt nie zareagował na jej krzyk. Osunęła się na poduszki. Nic dziwnego, że długo nie mogła zasnąć. Jeden odgłos, jedno skrzypnięcie, rzecz normalna w starym domu, i otwierała natychmiast oczy. Wstawała. Sprawdzała, czy drzwi aby na pewno zamknięte. Wyglądała przez okno. Chodziła niespokojnie po pokoju.

Podejrzewała, że to nie tajemnicze odgłosy nie dają jej zasnąć, tylko niezwykła cisza.

W końcu wzięła dwie tabletki nasenne. Poskutkowały. Przyszedł sen.

A ze snem koszmary. Śniło się jej, że jest w łonie matki, skulona, bezpieczna. I nagle ktoś, lub jakaś nieznana siła, wyrywa ją z tego schronienia na świat zalany rażącym światłem. Nie może znieść blasku. Jest naga. Jest jej zimno.

W następnej sekundzie ogarniają ją płomienie.

Obudziła się z krzykiem, wzywając ojca.

Nie trzeba być wróżką ani psychoanalitykiem, żeby zrozumieć znaczenie tego snu.

Spojrzała na budzik. Już dziewiąta. Odrzuciła kołdrę i wstała. W nocy temperatura spadła, w domu zrobiło się chłodno. Drżąc z zimna, podeszła do walizki, chwilę przewracała rzeczy, wreszcie znalazła, czego szukała: legginsy i grubą bluzę. Szybko wciągnęła jedno i drugie, nie zdejmując nawet koszuli nocnej.

Jako tako zabezpieczona przed zimnem, zeszła do kuchni, po drodze wyglądając na ganek, żeby zabrać poranną gazetę.

Przez chwilę wpatrywała się nieruchomo w idealnie pustą podłogę ganku, zanim dotarły do niej dwie rzeczy zgoła oczywiste. Po pierwsze, jedyna gazeta ukazująca się w Cypress wychodziła tylko dwa razy w tygodniu, w środy i w soboty, po drugie jej właściciel i redaktor naczelny w jednej osobie na pewno wstrzymał subskrypcję zaraz po śmierci ojca. Tak, to całkiem oczywiste. W dbającym o porządek Cypress Springs niepodjęte gazety nie mogły zaśmiecać wejść do domów zmarłych czytelników.

Poranna kawa bez gazety? Avery skrzywiła się bezwiednie.

Pokręciła głową, zamknęła drzwi i poszła do kuchni. Kiedy pojedzie do miasteczka, kupi nowoorleański „Times Picayune” albo „The Advocate” wychodzący w Baton Rouge.

A jechać będzie musiała zaraz, stwierdziła, otwarłszy lodówkę. Wczoraj nie sprawdziła, choć powinna, czy w domu jest coś do jedzenia.

Nie było nic.

Chleba, mleka, jajek. Nawet kawy.

Fatalnie.

Przeczesała czuprynę palcami. Po wczorajszej obfitej kolacji mogłaby właściwie darować sobie śniadanie. Pewnie by mogła, ale jak zacząć dzień bez kubka kawy? Tego sobie nie wyobrażała.

Będzie jednak musiała wyjść z domu.

Przebrała się, umyła zęby, ochlapała twarz zimną wodą, znalazła swoje reeboki, wzuła je, zeszła na dół, otworzyła drzwi.

I wpadła prosto na Cherry.

– Cześć, Avery – uśmiechnęła się Stevensówna promiennie. – A ja się bałam, że cię obudzę.

– Chciałabym. – Avery łypnęła na kosz piknikowy, który Cherry wdzięcznie oparła sobie o biodro. – Miałam zamiar iść po gazetę i kawę. Nie powiesz mi, że przyniosłaś jedno i drugie?

– Cały termos świeżo parzonej kawy. O gazecie nie pomyślałam. Wybacz.

– Ratujesz mi życie. Wchodź.

– Przypomniałam sobie, że twój ojciec nie pijał kawy, więc pomyślałam, że pewnie marzysz o kubku dobrej, mocnej arabiki.

Matka piła kawę nałogowo, ojciec wcale. Cherry pamiętała, jej samej ten charakterystyczny drobiazg umknął z głowy. Co się z nią dzieje?

– Na pewno nie zdążyłaś kupić nic do jedzenia. – Cherry wskazała na kosz. – Mama przysyła domowy biszkopt i dżem brzoskwiniowy, też swojej roboty.

Na sam dźwięk tych słów Avery pociekła ślinka.

– Wiesz, kiedy ostatnio jadłam prawdziwy domowy biszkopt?

– Pewnie podczas ostatniej wizyty w domu. – Cherry weszła za Avery do kuchni, postawiła kosz na blacie. – Jankesi nie mają pojęcia o prawdziwych biszkoptach. Kropka. Rzekłam. – Powiedziała to tak stanowczo, jakby wojna secesyjna wybuchła z powodu biszkoptów.

Avery parsknęła śmiechem. Miała wrażenie, że przeniosła się w dziewiętnasty wiek, kiedy animozje między Północą a Południem osiągnęły punkt wrzenia. Cherry miała rację: sztuka wypiekania udanych biszkoptów była jednym z rytów inicjacyjnych dla każdej dziewczyny z Południa. Avery również tego rytu nie przeszła. Jak wielu zresztą innych. Jako panna z Południa zawiodła na całej linii.

Cherry pomyślała o wszystkim. Zaczęła od tego, że wyjęła z kosza dwie podkładki w biało-niebieską kratkę, identyczne serwetki, talerzyki i sztućce. Znalazła się nawet starannie owinięta w papier żółta różyczka i mały wazonik. Napełniła wazonik wodą, wstawiła kwiat i oznajmiła z satysfakcją:

– Oto jak powinien wyglądać stół nakryty do śniadania.

Avery nalała kawę do kubków, upiła łyk gorącego naparu i przymknęła oczy, rozkoszując się smakiem i aromatem.

– Kiepską miałaś noc? – Cherry podniosła swój kubek do ust.

– Okropną. Najpierw nie mogłam usnąć, a kiedy wreszcie usnęłam, śniły mi się jakieś koszmary.

– Trudno się dziwić. Zważywszy. – Cherry miała lakoniczny sposób wysławiania się.

Zważywszy. Avery odwróciła wzrok, odchrząknęła.

– Kochana jesteś, że pomyślałaś o mnie.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Bardzo mi ciebie brakowało. Wszyscy za tobą tęskniliśmy. – Cherry, trochę zakłopotana, wygładziła serwetkę i podniosła wzrok. – Jesteś jedną z nas. Zawsze będziesz.