Jedenasta trzydzieści! Dokładnie co do minuty moment egzekucji Ronalda Thompsona!
– Czy miał pan coś wspólnego ze śmiercią mojej żony?! – wybuchnął.
Nie było odpowiedzi. Steve odczekał chwilę i ostrożnie odwrócił głowę. Porywacz zniknął. Po drugiej stronie ulicy ruszył samochód.
Zegarek wskazywał godzinę drugą trzydzieści osiem. Całe spotkanie trwało mniej niż trzy minuty. Czy był obserwowany? Czy na dachu któregoś z tych domów znajdował się obserwator gotów donieść, gdyby odjechał? FBI nie dostanie żadnego sygnału z walizki o zmianie jej miejsca. Nie zorientują się, że on nawiązał już kontakt. Czy odważy się ruszyć wcześniej?
Nie.
O drugiej pięćdziesiąt trzy Steve jechał z powrotem w stronę Manhattanu. Dziesięć minut po trzeciej był w kwaterze FBI. Agenci o ponurych twarzach podbiegli do samochodu i zaczęli odkręcać światła. Hugh z zatroskaną miną słuchał wyjaśnień, gdy wjeżdżali na dwunaste piętro. Tu Steve został przedstawiony siwowłosemu mężczyźnie o cierpliwym, inteligentnym wyrazie twarzy.
– Jim słucha kasety – wyjaśnił Hugh. – Z ich głosów i pewnego echa wnioskuje, że Sharon i Neil są przetrzymywani w prawie pustym, zimnym pomieszczeniu o wymiarach około trzech na sześć metrów. Mogą być w piwnicy jakiegoś magazynu. Słychać ciągły, słaby odgłos wjeżdżających i wyjeżdżających w pobliżu pociągów.
– Za jakiś czas będę w stanie powiedzieć trochę więcej – zapewnił ich niewidomy agent. – Nie ma w tym żadnych czarów. To tylko kwestia wsłuchiwania się z taką samą intensywnością, z jaką studiujemy próbkę pod mikroskopem – wyjaśnił, czując na sobie spojrzenie Steve’a.
Zimny pokój, prawie pusty. Magazyn. Peterson spojrzał oskarżycielsko na Hugh.
– Jak się to ma do pańskiej teorii, że Sharon mogła to zaplanować?
– Nie wiem – odparł po prostu Taylor.
– Panie Peterson, chodzi o ten ostatni głos na kasecie – odezwał się Jim Owens z wahaniem. – Czy przypadkiem pierwszym językiem, jaki poznała pańska żona, nie był francuski?
– Nie…wychowywała się w Filadelfii, zanim w wieku dziesięciu lat pojechała do szkoły z internatem. Dlaczego pan pyta?
– W tym głosie jest intonacja, która sugeruje, że angielski nie był pierwszym językiem, którego się nauczyła…
– Chwileczkę! – przerwał Steve. – Nina rzeczywiście wspominała, że miała francuską niańkę… że jako małe dziecko myślała bardziej po francusku niż po angielsku.
– O tym właśnie mówię – wyjaśnił Owens. – A więc to nie jest udawane ani podrobione. Ma pan rację, rozpoznając głos żony.
– W porządku. Myliłem się – oświadczył Hugh Steve’owi. – Ale Jim twierdzi, że ten ostatni głos został nagrany na kasetę po Sharon i Neilu. Niech pan pomyśli, panie Peterson. Zaplanował to ktoś, kto bardzo dużo wie o pańskim życiu osobistym. Może był pan kiedyś na przyjęciu, gdzie kręcono amatorski film… Gdzie ktoś mógł nagrać głos pana żony i wyciąć z tego kilka słów?
Tak trudno było do tego wracać… Steve zmarszczył brwi.
– W klubie – przypomniał sobie. – Gdy cztery lata temu został odnowiony i urządzony na nowo, nakręcono tam film dla celów dobroczynnych. Nina była narratorką. Chodziła z pokoju do pokoju i objaśniała, co zostało zrobione.
– Zaczynamy do czegoś dochodzić – ucieszył się Hugh. – Czy mogła wtedy wypowiedzieć słowa, które są teraz na tej taśmie?
– Niewykluczone.
Zadzwonił telefon. Taylor podniósł słuchawkę, przedstawił się i słuchał uważnie.
– Dobrze! Bierzcie się do tego natychmiast! – Rzucił słuchawkę. Wyglądał jak myśliwy na świeżym tropie. – Sprawa zaczyna ruszać z miejsca, panie Peterson – oznajmił. – Zrobił pan wyraźne zdjęcie samochodu i tablic rejestracyjnych. Szukamy go teraz.
Pierwszy słaby promyk nadziei! Dlaczego więc wciąż dławił go jakiś ucisk w gardle? Coś mu mówiło, że to zbyt proste, aby miało do czegoś prowadzić.
Jim Owens wyciągnął rękę w kierunku, skąd słyszał głos Steve’a.
– Panie Peterson, tylko jedno pytanie. Mam wrażenie, że ona właśnie otwierała drzwi. Czy może przypomina pan sobie jakieś drzwi, wydające lekkie skrzypienie, coś w rodzaju… eerkk? – Powtórzył dźwięk szokująco podobny do skrzypienia zardzewiałych zawiasów.
Hugh i Steve wpatrywali się w siebie nawzajem. To ironia losu, pomyślał tępo Steve. To farsa. Dla wszystkich jest już za późno!
– Tak, Jim. Dokładnie tak skrzypią przy otwieraniu kuchenne drzwi w domu pana Petersona – odpowiedział Hugh.
35
Gdy Arty wyjeżdżał z parkingu przed barem Mill Tavern, dręczył go niepokój, rujnujący euforyczne poczucie całkowitej bezkarności.
Naprawdę liczył na to, że Bili Lufts będzie dziś w barze; dobrze byłoby upić go trochę i czegoś się dowiedzieć. „O, to chłopca nie ma w domu? Gdzie jest? A jak tam pan Peterson? Ma jakieś towarzystwo?”.
Przypuszczał, że Steve nie powie Luftsom o zniknięciu Neila i Sharon, gdyż domyśla się, że oboje rozpowiadają o wszystkim dookoła.
A więc jeśli Billa nie było w barze, to dlatego, że Peterson wezwał gliny… Nie, nie gliny. FBI.
Ten facet, który przedstawił się jako Pete Lerner, ten, co zadawał tyle pytań… On był agentem FBI. Arty miał co do tego całkowitą pewność.
Skierował ciemnozielonego volkswagena na południe autostradą Merritt. Zaczął się pocić. Strach wycisnął mu strumyczki potu na czole, pod pachami i na dłoniach.
Przypomniał sobie wydarzenie sprzed dwunastu lat. Wręcz skręcał się w ogniu pytań w kwaterze FBI na Manhattanie.
– No, Arty, gazeciarz widział, jak wychodziłeś z tą małą. Dokąd ją zabrałeś?
– Wsadziłem ją do taksówki. Mówiła, że ma się spotkać z jakimś chłopakiem.
– Z jakim chłopakiem?
– Skąd mam wiedzieć? Wyniosłem tylko jej torbę, to wszystko.
Nie mogli mu niczego udowodnić. Ale próbowali. O Boże, jeszcze jak próbowali.
– A co z innymi dziewczynami, Arty? Rzuć okiem na te zdjęcia. Ciągle się kręcisz przy kapitanacie portu. Ilu dziewczętom pomagasz nieść torby? – Nie wiem, o co wam chodzi?
Posuwali się za daleko. Robiło się niebezpiecznie. To wtedy opuścił Nowy Jork, przeniósł się do Connecticut i zaczął pracować na stacji benzynowej. Sześć lat temu przejął warsztat samochodowy w Carley.
Arizona. To był fatalny błąd. Po co powiedział: „Rhode Island to nie Arizona”? Ten facet, który się przedstawił jako Pete Lerner, nic nie zauważył, ale Arty wiedział, że popełnił błąd. Nic na niego nie mieli, chyba że wyciągną sprawę tej małej z Teksasu. „Przyjedź do mnie do Village – powiedział do niej. – Mam wielu przyjaciół artystów, którzy mogą potrzebować ładnej modelki”. Ale wtedy nie mieli dowodu i teraz też nie mają, był tego pewien.
Autostrada Merritt przeszła w Hutchinson River. Jechał zgodnie z drogowskazem na most Throggs Neck. Miał genialny plan. Kradzież samochodu była niebezpieczna. Zawsze istniało ryzyko, że właściciel może wrócić za dziesięć minut i gliniarze dostaną cynk, zanim przejedzie kilka kilometrów. Nie powinno się kraść samochodu, chyba że ma się pewność, iż właściciel w niczym nie przeszkodzi, bo ogląda film sprzed trzydziestu lat albo siedzi w startującym samolocie.
Na moście Throggs Neck migały światła ostrzegawcze. Lód i wiatr. Ale on jechał bardzo pewnie. Jest dobrym kierowcą, a tej nocy „niedzielni” kierowcy będą siedzieć w domu. To mu ułatwi poruszanie się po mieście.
O jedenastej dwadzieścia dotarł na teren lotniska LaGuardia na parking numer pięć. Wziął bilet z automatu i szlaban się podniósł. Wolno przejechał przez parking, uważając, aby znaleźć się poza zasięgiem wzroku kasjera. Znalazł puste miejsce w sektorze dziewiątym, między chryslerem i cadillakiem. Obok tych samochodów volkswagen wydawał się mniejszy i ukryty. Arty odchylił się na oparciu i czekał. Minęło czterdzieści minut. Na parking wjechały dwa samochody: jeden jaskrawoczerwony, drugi żółty kombi, obydwa łatwe do zauważenia. Ucieszył się, gdy minęły puste miejsce obok niego i pojechały dalej, do odległego sektora po lewej stronie. Następny samochód wolno przejechał obok. Był to ciemnoniebieski pontiac, który zajął miejsce trzy rzędy dalej. Zgasły światła. Patrzył, jak kierowca wysiada, idzie do bagażnika i wyjmuje dużą walizkę. Tego faceta jakiś czas nie będzie. Arty, wciśnięty w siedzenie volkswagena tak, że tylko czubek głowy wystawał ponad krawędź szyby, widział, jak właściciel auta zatrzasnął bagażnik, podniósł walizkę i udał się na najbliższy przystanek, z którego autobus linii lotniczych miał go zabrać do sali odlotów. Autobus nadjechał po paru minutach. Foxy obserwował wsiadającego. Kiedy autobus odjechał, powoli, cicho wysiadł z volkswagena i rozejrzał się wokół. Nie było widać świateł, nikt nie nadjeżdżał. Szybkim krokiem zbliżył się do pontiaca, otworzył drzwi i wsiadł do samochodu. W środku panowało jeszcze przyjemne ciepło. Włożył do stacyjki trzymany w ręce kluczyk. Silnik zaskoczył niemal bezszelestnie, bak był w trzech czwartych pełen. Doskonale. Będzie jednak musiał poczekać. Strażnik mógłby nabrać podejrzeń, gdyby dostał bilet za parkowanie krótsze niż parę godzin. Arty miał mnóstwo czasu, a poza tym chciał spokojnie pomyśleć. Odchylił się do tyłu, przymknął oczy i w wyobraźni ujrzał obraz Niny, takiej, jak w tę pierwszą noc…